poniedziałek, 28 lutego 2011

Ucieczka z chaty część druga: Mycie meneli

Dziarskim krokiem ruszyliśmy do opuszczonego hotelu. Burak nawet zaczął podskakiwać i nucić ten kawałek "Przygoda, przygoda każdej chwili szkoda" ale uciszyliśmy go szybko z Boberem.. Psuł nam debil mocną, cwaniacką aparycje , poza tym baliśmy się, że w tej euforii zacznie śpiewać Smerfne hity i będzie jeszcze większa siara. Widziałem tą noc w pełnych, kolorowych barwach. Pogadamy, wypijemy wino (akurat miałem ochotę na Goliata), zjemy orzeszki z biedronki. Mała zamula z ziomkami zawsze wychodzi na zdrowie, spaja przyjaźń itp. Po drodze w spożywczym dorwaliśmy Goliaty. Oczywiście w środku musieliśmy natknąć się na matkę Kopruchów. Przez 15 minut chodziliśmy po sklepie, oglądaliśmy cukier, zupki chińskie, gazety (niby ze zakupy robimy, wiadomo) w oczekiwaniu aż sobie pójdzie. Dobra, teren czysty, kupujemy cztery Goliaty i jazda ze sklepu. Jest wino, jest zabawa, można kontynuować giganta. Na teren hotelu wbiliśmy przez dziurę w ogrodzeniu, potem przedzierka przez krzaki i już przed nami pojawia się długi, posępny budynek. Stara konstrukcja. Nora szatana. Dobra miejscówa do watażkowania. Każdy wie jak takie budynki wyglądają w środku, wiec daruje sobie opis. A jak nie to polecam zamiast piątkowego wypadu do klubu albo z laska do kina, wybrać się do takiego przybytku i nadrobić zaległości z dzieciństwa. Rozłożyliśmy się na pierwszym pietrze, w pomieszczeniu w którym chyba była kiedyś kuchnia czy jadalnia. Były tam długie stoły (dobre do grania w "Magie i miecz" i inne planszówki), w rogu stała stara kanapa. Rozsiedliśmy się i już mogliśmy pić winko. Byłem wtedy 10 lat młodszy, więc czas płynął wolniej i mogłem dłużej cieszyć się chwilą. Teraz czas zapierdala jak Phelps na dopalaczach, boje się nawet pomyśleć jak to będzie za kolejnych 10 czy 20 lat...

Świetnie nam smakowały Goliaty, mimo że kupiliśmy te krystaliczne, a one nie są najlepsze. Wyjątkowo dobra partia musiała się trafić. Leniwie suszyliśmy buteleczki, gdy do naszych uszów doszedł dźwięk kroków z dołu. Ktoś wchodził do budynku. Trochę się zaniepokoiliśmy, bo kto w środku tygodnia wjeżdżałby do tej starej dziury? W piątki i soboty robiliśmy tam większe lub mniejsze melanże, ale w tygodniu hotel stał opuszczony. Bober poszedł na zwiady, a ja z Burakiem wytężyliśmy słuch. Po chwili usłyszelismy głos Bobera:
- O, siemanero! Chodźcie tu do nas, w jadalni siedzimy!

To był Suchy i Junak z naszej dzielnicy. Byli o rok starsi, chodzili już do liceum, ale dobrze się z nimi trzymaliśmy. Powiedzieli że przyszli zapalić blancika do hotelu, trochę posiedzieć, a potem spadają na chatę. Z przyjemnością podzielili się z nami śmiesznym papieroskiem, w zamian za bełta. No teraz to czas jeszcze wolniej upływał, a my śmialiśmy się i nawijaliśmy o kosmosie. Chłopakom bardzo podobał się nasz pomysł z ucieczką. Po około 2 godzinach Junak i Suchy pożegnali się z nami i poszli do domu. Jakoś tak pól godziny po ich odejściu, usłyszałem ponownie hałasy, ale tym razem na górze. "No nieźle" myślę sobie "Mam jakieś omamy słuchowe, to pewnie przez to zioło. Już więcej nie pale tego gówna". Ale Azja i Burak tez to usłyszeli. Hahaha te dźwięki przypominały chrapanie. Trzeba sprawdzić co jest cięte! Tym razem poszliśmy we trzech najciszej jak mogliśmy, w kierunku skąd dobiegał hałas. W pomieszczeniu na 2 pietrze spało dwóch gości. Jednego poznałem od razu-był to stary, śmierdzący żul, znany figurant terenowy, którego nazywaliśmy Rasputin. Bober wymyślił mu tą ksywę na jakiejś lekcji historii, bo wyglądał jak ten rusek. Nic nie mam do śmieciarzy, bezdomnych itp ale ten był wyjątkowo bezczelnym okazem. Śmierdział na 20 metrów, nie zbierał puszek tylko żebrał pod Biedronką, a potem chlał na umór. Burak wskazał na butelki leżące obok tych dwóch postaci. Chyba rozegrali dobry balet, a teraz padli zmęczeni..
- Ale smród, nie moge wali jak zgniłe jajo- Powiedział Burak przełykając ślinę.- Mogliby się umyc, chcoiaz raz na dwa tygodnie. Mam dobry pomysł, dawajcie ich umyjemy!
Plan Buraka wyglądała następująco: Idziemy na stacje benzynową Shell w poblizu, zawijamy stamtąd wiaderko i szczotkę do mycia, potem w hotelu myjemy tych dwóch pacjentów. Haha, dobra zabawa!
Ja pożyczyłem ze stacji sprzęt, jako że biegałem najszybciej z całej trójki. Chwilka i po sprawie. Niestety nie było szczotki, musieliśmy zadowolić się takim gumowym mopem- gąbką do szyb. Woda tez była trochę brudna, no ale lepsze to niż nic.

Po 10-ciu minutach byliśmy z powrotem. Mycie rozpoczęliśmy od kolegi Rasputina. Wydawał się nieco czystszy, dobry na początek, żeby się zaprawić w akcji. Burak zaczął myć powoli, od głowy. Menel ani drgnął, zero reakcji, chrapał w najlepsze.
- Co się będziemy cackać z dupą Maryny- powiedział Bober i wylał pół wiaderka wody na tego pana. Typ obudził się i popatrzył na nas wielkimi oczami.
- Co sie stało?- wymruczał znad wąsa żul- Co wy tu robicie?
-Witam! Jesteśmy ekipą sprzątającą miasto, w ramach wolontariatu myjemy meneli. - Powiedziałem.- Mamy tutaj taki szamponik, zaraz będzie pan czysty jak dziewica.
Klient musiał nieźle wypić, bo nic nie kumał, dalej wybałuszał gały na nas i kiwał głową. Burak rozpoczął dalej szorowanie. Źle odwrócił mopa i przyatakował ta stroną z takim gumowym cienkim końcem do szyb. Menel mruczał, chyba nei bardzo mu sie to podobał bo wychrypiał po chiwli:
- Panowie, a może umyjecie Władka- Tu pokazał na śpiącego przy ścianie Rasputina- Ja sie myje regularnie, ale on bardzo rzadko.
Bober nie namyślając się dłużej, wylał drugą połowę wody na Rasputina. Brodacz wstał jak oparzony, widocznie zadziała na niego tak długi brak kontaktu z wodą. Zaryczał jak raniony bawół po strzale ze sztucera milorda. Ogarnął wzrokiem teren i kiwając się na boki ruszył szybkim truchtem do wyjścia.
Nie chciało nam się nawet go gonić, jeszcze Bober wydzierał się za nim żeby poczekał, że to tylko woda z szamponikiem. Nic nie poradzimy na to że koleś miał wstręt do mycia. My chcieliśmy dobrze.
- To ja już może też sobie pójdę- Wydukał ziomek Rasputina.- Dziękuje za umycie.
- My jeszcze nie skończyliśmy, proszę zaczekać
- Nie, nie, ja juz jestem umyty.- Odpowiedział, po czym wyszedł za Rasputinem. Trochę byliśmy zawiedzeni, przecież chcieliśmy wykonać dobry uczynek.Kiedy patrzę z perspektywy czasu na tą akcje, to myślę że było to trochę głupie, ale serio mieliśmy dobre intencję. Wrócilismy do naszego lokum w jadalni. Sprawdziłem zegarek, było już po 22.
- Ej ziomki, musimy się stąd ulotnić- przewinąłem do Buraka i Bobera.- Narobiliśmy dużo larma tymi ekscesami, jeszcze ktoś przyjdzie i koniec z naszą małą wycieczką. Chodźmy na wieże ciśnień. Pooglądamy z jej dachu Gliwice, a przy okazji przejdziemy się po mieście i rozruszamy.
 - Idziemy, jazda.- szepnął otumaniony Burak.

 ...za tydzień trzecia i ostatnia część z cyklu "Watażki na gigancie" Pozdro!

niedziela, 20 lutego 2011

Ucieczka z chaty część pierwsza

Mieszkałem na parterze w 10 piętrowym bloku. Zawsze mogłem wyskoczyć przez okno na dwór jak ktoś zawołał, i tez wskoczyć na szybko do chaty. Z drugiej strony, moja mama trochę bała się wywieszać pranie na balkonie bo nie mieliśmy tych kratek. Kiedyś nawet ktoś nam zawinął jakiś obrus czy poszwę. Tak więc parter miał swoje plusy i minusy, przy czym ja widziałem tylko te plusy, nie bardzo mnie interesował jakiś zaginiony obrus. Właśnie przez takie położenie mojego mieszkania, przytrafiła mi się niecodzienna sytuacja. Pewnego kwietniowego wieczoru siedziałem sam w domu, słuchałem muzyki i czytałem książkę. Mama poszła na wywiadówkę, a ojciec z bratem pojechali odwiedzić familie na wsi. Sielanka. Wtem zadzwonił domofon, wyrywając mnie z błogiego stanu. To Burak wpadł, żeby pomóc mu w angielskim i przepisać zaległe notatki. Przyniósł ze sobą też jakiś film gangsterski. Z nauki nic nie wyszło, ale za to pogadaliśmy i obejrzeliśmy kawałek dobrego kina. Burak miał powoli zbierać się do wyjścia, gdy usłyszeliśmy jakieś trzaski, dziwne hałasy i głośne stękanie dochodzące zza okna. Oho, pomyślałem, ktoś nam wbił na balkon podkraść mamine poszewki i prześcieradła. Lekko przestraszeni, ubraliśmy buty i otworzyliśmy drzwi na zewnątrz.
- Ehhh kurdesz mać- usłyszeliśmy męski, skrzekliwy głos- Pinda nie wpuści mnie, ufff. Za jakie grzechy... wyrzucili mnie. Co za badziewie, co Ci ludzie wieszają.

Głos, jakby znajomy, dochodził ze strony leżącej na balkonie postaci. Osobnik ów zawinął się nieszczęśliwie w wiszące na sznurach pranie, wierzgał jak rumak Winnetou i mocował się ze zdradliwą tkaniną. Klną przy tym nie miłosiernie, wzywał wszystkich świętych i niebiosa na ratunek. Gość musiał zauważyć naszą obecność, gdyż zaczął prosić o pomoc. Po uwolnieniu, okazało się że mężczyzną był mój sąsiad pan Józef Rycel- Czeczotka. Mieszkał na siódmym pietrze, nad nami w pionie. Od razu poczuliśmy silny odór alkoholu, nieodłącznie związany z tym człowiekiem. Pan Józef zajmował się zbieractwem surowców wtórnych, i innego dziadostwa. Lubił przepijać zarobiony hajs, a potem awanturować się po nocach, śpiewać zakazane piosenki przy dźwiękach zdezelowanego akordeonu  i zasypiać pod blokiem. Tylko skąd on się wziął na moim balkonie? Pan Józef wytłumaczył bełkotliwie, że żona wyrzuciła go z mieszkania, zgubił klucze i zamierza wejść do swojego domu przez okno. Zdeterminowany postanowił wdrapywać się balkonami na swoje piętro. Równie ciekawy jak poroniony i niebezpieczny pomysł.. Zaczęliśmy przekonywać pana Rycel-Czeczotkę, że ten plan nie ma prawa się powieść. Pijak- desperat nie robił sobie jednak nic z naszych uwag, co więcej zaczął niezdarnie wdrapywać się na poręcz balkonu. Podbiegliśmy do niego w celu zatrzymania, i dalszej perswazji. Złapałem go za rękaw, lecz on wyrwał się, tracąc przy tym równowagę. W ułamku sekundy spadł jak kamień z balkonu. Parter nie był wysoki (max 2 metry), ale pan Józef leżał na ziemi i się nie ruszał. Nie dobrze to wyglądało. Wystraszyliśmy się okropnie, szepnąłem do Buraka przejęty:
- Stary, chyba zabiliśmy typa. Przewalone, chodź sprawdzimy go.

Zeskoczyliśmy szybko do niego. Pan Józef na szczęście żył, a Burak przekonał się o tym wyjątkowo boleśnie. Podczas oględzin ciała, ja sprawdzałem kończyny i kręgosłup ofiary, a Burak przystawił ucho do twarzy pana Józefa, w celu zbadania oddechu. Wtem pan Józef wyprężył się jak dziki kot, zaryczał,  odepchnął Buraka i sprintem pobiegł gdzieś w egipskie ciemności osiedla. Szkoda że nie mierzyłem mu czasu, bo biegł jak z motorynką w dupie. Burak masował głowę, ciężko gramoląc się z ziemi. Wróciliśmy przez balkon do domu. Usiedliśmy na kanapie, by trochę odpocząć i uspokoić się. Nie zdarzyliśmy dojść do siebie, kiedy usłyszałem dzwonek do drzwi. Pewnie  mama. W wizjerze jednak ukazała mi się udekorowana papilotami głowa mojej podstarzałej sąsiadki z naprzeciwka, pani Renaty Przybor. Bardzo nieciekawa persona, konfident i społeczniak pierwszej kategorii. Miałem przez nią w życiu wiele nie przyjemności. Wystarczyło chwile posiedzieć na korytarzu, pogadać a ta jędza już wychodziła i donosiła rodzicom. Że niby demolujemy klatkę, pijemy alkohol i przeklinamy. No dobra trochę podpijalismy i klneliśmy, ale wszystko w granicach przyzwoitości. Ciekawe czego chce ode mnie ten pterodaktyl, pomyślałem. Nie otwieram, pomyślałem, niech spływa. Kapuś jednak nie spłynął, tylko zaskrzeczał przez drzwi:
- Wiem że tam jesteście. Wszystko widziałam, chcieliście okraść pana Czeczotkę, chuligany. Kamil, gdzie są rodzice?.
Piękna sytuacja. Pijany menel wlazł mi na balkon, poturbował Burak, a teraz ta sroka chce mnie wkręcić w podejrzaną akcje. Jak wybrnąć z takiej lichej sytuacji? Burak kiwnął na mnie żebym wrócił do pokoju. Powiedział ściszonym tonem:
- Koko, mam plan, wydupiamy. Mamy przewalone z tym alkoholicznym dziadem kalwaryjskim i tą zmierzłą babą. W dodatku słabo stoję w szkole z ocenami, matka mnie wykończy karami i szlabanami jak się dowie. Nawiejmy na 2 góra 3 dni z domostwa. Potem wrócimy na luzaku. Rodzice będą się cieszyć że jesteśmy cali i zdrowi, zapomną o tej akcji. Zadzwoń do Bobera, może dobije do nas.
Ale wykminilismy! Zadzwoniłem, wytłumaczyłem Bober naszą sytuacje a on wszedł w to bez zająknięcia. Nie dziwie mu się gdyż słabo radził sobie ze szkołą. Ojciec obiecał że kupi mu komputer jak będzie miał dobre oceny, ale Bober opornie przyjmował ciężkie pulpety wiedzy. Spotkaliśmy się za 10 minut pod blokiem z tyłu, aby obgadać plan działania. Bober przyniósł jakąś podejrzaną walizkę.
- Mam koce i śpiwór- Powiedział konspiracyjnie- Idziemy na dwie nocki do starego hotelu. Koko weź z chaty jakieś ciepłe ciuchy dla siebie i Buraka. Przyda się też coś do wszamania.
Stary hotel to był opuszczony budynek znajdujący się na naszej dzielnicy. Ten czteropiętrowy przeznaczony do rozbiórki duży blok był rzeczywiście kiedyś hotelem. Służył miejscowej młodzieży za miejsce schadzek i zabaw. Za dnia hasały tam młode dzieciaki, grali w chowanego czy inne zabawy. Wieczorami przychodziliśmy my na dyskusje i małe pijanstewka, W dobrym tonie było też zapraszanie na romantyczne, tajemnicze randki dziewczyn do tego przybytku. Bezdomni pokazywali się tam rzadko, i dobrze bo tylko by stwarzali nieprzyjemności. Aktualnie: Hotel wyburzono i stoją tam  TBSy, ale ta miejscówa na zawsze pozostanie w moim sercu.

Zabrałem z domu potrzebne rzeczy, w tym jeszcze latarkę i scyzoryk. Burak miał kilka zetów, ja z Boberem też. Czuliśmy się świetnie, wiosenny wiatr delikatnie orzeźwiał nasze podjarane twarze i śpiewał nam dobrą kozacką nutę. Ruszyliśmy w kierunku starego hotelu. Może to trochę dziwne i głupie, ale ej dziewczyno, ej chłopaku- uwielbialiśmy takie chryje!.



Niedługo dalszy ciąg opowiadania...

poniedziałek, 14 lutego 2011

Leader Price, tort i dzikie ludy koczownicze.

Podczas długich przerw rozgrywało się prawdziwe szkolne życie towarzyskie. Zadania domowe przepisywaliśmy rano, a po szkole myśleliśmy o jak najszybszym powrocie do domu. A na dużej przerwie- Wakacje!. Graliśmy w karty albo kosza, kleiliśmy historyjki i nieudolnie podrywaliśmy dziewczęta. Czasami małe piwko, bądź oranżadkę pod sklepem można było zrobić, albo skoczyć do chaty coś przekąsić. Podczas jednej z takich przerw siedziałem z małym Kopruchem na krawężniku w ogrodzie przed szkołą. Na następnej lekcji mieliśmy mieć sprawdzian z fizyki, o którym totalnie zapomnieliśmy. Całkiem dobrze nam szło z tego przedmiot, więc kiepsko by było podłapać dopka albo lichą tróje. Raczyliśmy się pestkami, myśleliśmy w jaki sposób legalnie urwać się z budy i wybrnąć z tej kiepskiej sytuacji, gdy podeszła do nas Magda z naszej klasy. Bardzo ją lubiliśmy, mimo że była mocnym kujonem z samymi piątkami i szóstkami. Zawsze dawała ściągnąć zadanie, czasami uzupełniała nam ćwiczenia i ogólnie nie stwarzała problemów- poza tym wydawało mi się że jest zabujana w młodym Kopruchu. Wiele razy uratowała mnie, Bobera czy innych koleżków od nieuchronnej kapy za brak zadania. Nie pozostawaliśmy jej dłużni. Matka Buraka była przedstawicielką Oriflame czy innego Avalonu, i miała dużo różnych kosmetyków w domu. Często pomagaliśmy mamie Buraka w czynnościach domowych, gdyż nie miała męża . W zamian dawała nam perfumerie. Średnio nas to interesowało, ale dawaliśmy kosmetyki laskom z naszej klasy, a one pomagały w zadaniu. Dobry deal! Magda powiedziała nam że w sobotę ma urodziny, i że z tej okazji chciałaby zaprosić nas dwóch na mała imprezę do jej domu na 17. Idealna sprawa! Uściskaliśmy Madzie, podziękowaliśmy i zapewniliśmy że przyjdziemy. Z tego wszystkiego zapomnieliśmy o tej fizyce, ale hej! Kto by się przejmował duperelami kiedy w głowie siedzi taka zabawowa opcja?

Po urodzinach, około 22 miał nas odebrać mój ojciec. W południe, kilka godzin przed imprezą skoczyłem z Kopruchem do Leader Price'a na naszej dzielnicy. Chcieliśmy kupić sobie jakieś piwka na mała zaprawę przed bibą. Prezent mieliśmy załatwiony od mamy Buraka (wiadomo kosmetyki najlepsze!). Kupiliśmy piwo w pomarańczowej puszce o wdzięcznej nazwie Mega Watt. Smakował jak niezłe gówno, ale miał pod 10% i dobrze kopał, co przy naszych mizernych funduszach było dobrym, ekonomicznym rozwiązaniem. Wypiliśmy po jednym na murku za naszym blokiem, a trzy rozlaliśmy do buteleczek po soku jabłkowym Tarczyn, aby wziąć na urodziny. Mój ojciec kupował w Makro zawsze kilka zgrzewek tych napojów. Musiało to podejrzanie wyglądać kiedy weszliśmy do domu solenizantki z siatką soczków. Starsi ludzie jednak nie mają fantazji, więc mama Magdy nawet nie zwróciła na nie uwagi, powiedziała że musi lecieć i zostawia nas samych. Ja z miejsca przeprowadziłbym kontrolę, gdybym zobaczył takich dwóch herbatników z podejrzanym wyrazem twarzy, ładujących się do mojego domu. No i na pewno nie zostawiałbym ich samych! Nasza kumpela pochodziła z bogatej rodziny, mieszkała w domku jednorodzinnym na obrzeżach dzielki. Niezły wypas taka hawira, dwie toalety, dużo pokoi. Mieli nawet mały basen i garaż. Wręczyliśmy Madzi prezent i złożyliśmy życzenia. W pokoju czekali na nas inni goście, przez te picie browarów przyszliśmy jako ostatni. Ogarnąłem wzrokiem stół z tortem, napojami, słodyczami i przekąskami. Wszystko super sprawa, ale gdzie alkohol? Nawet szampana nie było! Zaraz po oględzinach stołu, rozpocząłem oględziny zebranej ekipy. Prócz Magdy były cztery laski od nas z klasy: Iza, Kaśka, Magda B. zwana przez nas "Matroną" z uwagi na dosyć gruby głos i Jolka. Miłe panny. Prócz nich przy stole siedziały dwie dziewczyny i dwóch gości w sweterkach wyglądających na jakiś ważniaków, mniej więcej w naszym wieku. Magda chodziła na zajęcia plastyczne i byli to jej znajomi z jakiejś szkółki. Przedstawiliśmy się. Laski nazywały się Monika i Ada, a chłopaki to Roland (sic!) i Janusz. "No bez kitu" pomyślałem "Nie ma alkoholu, do tego tych dwóch artystów. Dobrze że wzięliśmy trochę Mega Wattów" Kopruch tez sie chyba głowił nad całą sytuacją, bo popatrzył na mnie wymownie, mrugną okiem i wyszeptał:
- Koko, może pochowali alkohol gdzieś po szafkach w innym pokoju. Czają przed rodziną, wiesz o co chodzi. Zaraz będzie dobrze.
Wiedziałem o co chodzi, ale i tak czarno to widziałem. Minęło pól godziny. Zaśpiewaliśmy "Sto lat", pogadaliśmy, zjedliśmy tort i trochę czipersów, a alkoholu dalej nie było. Już zaczynałem się wiercić na krześle i poszturchiwać Koprucha, gdy Magda przyniosła dużego szampana. No coś się dzieje, nareszcie! I to nie jakiś ruski czy inny Michał Anioł, tylko Cin&Cin oryginał! Nalała każdemu po lampce. Nieokrzesany Koper jednym łykiem wypił swoja porcje, po czym zaczął dopraszać się o więcej. Co za wstyd. Janusz, Rolandzik i laski nieźle musieli sobie o nas pomyśleć. Kopnąłem go pod stołem delikatnie. Nieco zaskoczony Kopruch wywrócił talerz z ciastem wprost na siebie i moje spodnie. Przeprosiłem wszystkich za małe zamieszanie, i wyszedłem do toalety. Kopruch powłóczył za mną z miną urażonej krowy Milki. Oporządzenie ubrań zajęło nam chwile, ale postanowiliśmy przy okazji osuszyć kilka buteleczek "soczku". W sumie nie było tego dużo, ale Mega Watt bywał zdradliwy i jak wcześniej wspominałem, kopał srogo. W pokoju reszta zaczęła grać w Twistera- no wiecie tą grę z kolorami. Grałem w to kiedyś na obozie. Fajna zabawa,  tylko nie po tych piwkach. Przewróciłem się zaraz na początku rozgrywki, Kopruch identycznie. Postanowiłem zagadać coś do chłopaków, podszedłem do Rolanda i nawijam:
- Idziecie się przejść trochę, rozprostować kości?- Zrobiłem szelmowski uśmiech. - Wypijemy jakieś piwko, mamy Heinekeny.

Goście troszkę zdezorientowani popatrzyli po sobie jak Mann po Maternym, ale poszli z nami. Wyszliśmy przed dom do ogródka. W gruncie rzeczy dobre to były chłopaki, tylko trochę nie kumaci. Janusz jak pił Mega Watta to miał świeczki w oczach, i cały czas pytał się czy to na pewno Heineken. Zapewniliśmy że to czysty Heniek, tylko przelany dla niepoznaki. Wypiliśmy wszystko, po czym dziarskim krokiem wróciliśmy do domu do lasek. Kopruch gdzieś zaginął po drodze, wydawało mi się że poszedł do toalety. Rozsiedlismy się w pokój. Zacząłem gadać z dziewczynami, jakieś żarciki i pierdoły opowiadałem. Roland z Januszem siedzieli cicho, chyba bali się odezwać po tym alkoholu. Zacząłem opowiadać dowcipy, zaproponowałem grę w Kuku na kary. Chciałem rozkręcić jakoś imprezę. Wtem nagle do pokoju wpadła jakaś postać, zaczęła wrzeszczeć i rzucać się po pomieszczeniu. Dziewczyny piszczały wystraszone. Stwór odziany był w jakąś skórę egzotycznego zwierzęcia, na głowie miał maskę dzikich ludów koczowniczych, a w reku włócznie. Od razu poznałem Kopera i jego stylówe. Mój ziomek postanowił zrobić wszystkim niespodziankę, znalazł te skóry i rekwizyty w gabinecie ojca solenizantki. Niestety, nie poznała go Matrona czyli Magda B. Matrona nie była lękliwa i nieopanowaną dziewczyną, tak więc zareagowała szybko i stanowczo. Wzięła stojącą w pobliżu butelkę po Cin&Cin, wykonała zamach i Traaach! rozbiła całą na głowie Kopera! To był strzał! Koper zatoczył się, wykonał pół piruet i upadł na ziemie. Dobrze że miał tą skórę, która trochę amortyzowała. uderzenie. Wszyscy podbiegli do nie żywego Kopera, ściągnąłem mu maskę. Dziewczyny zaczęły piszczeć, a Matrona powtarzała " O rany, zabiłam go! Krzysiek wstawaj!".. Koper ledwo żywy mruczał coś pod nosem i wykonywał dziwaczne ruchy sponiewieranego żołnierza. Na jego czole zaczął formować się pokaźnych rozmiarów guz. Juz mieliśmy dzwonić po pogotowie, kiedy w drzwiach pokoju pojawiła się mama Magdy solenizantki. Czym prędzej załadowała Kopera do samochodu i odjechała do szpitala.

Mały Koper doznał lekkiego wstrząsu mózgu, poleżał dwa dni w szpitalu i po tygodniu wrócił do szkoły. Po tej nie miłej historii poczuł wielki wstręt do dzikich plemion i w ogóle całej geografii. Dosyć niechętnie reagował też na Matronę, która poczuwając się do winy przyniosła mu Mercci i 2 kg pomarańczy na oddział. Kiedy odwiedziliśmy Kopera większą watahą, to mieliśmy niezła przygodę w szpitalu, ale o niej napisze innym razem.

poniedziałek, 7 lutego 2011

Faja wodna, Cavalier i bierzmoteka.

Idąc za ciosem, chciałbym przytoczyć kolejną opowiastkę z dobrym winem w tle. Bierzmowanie było mniej oficjalnym zwieńczeniem etapu gimnazjalnego. Na lekcje przygotowawcze do tego sekciarskiego procederu, chodziliśmy do przykościelnych salek. Raz czy dwa razy w tygodniu zbieraliśmy się  większą watahą pod trzepakiem i ruszaliśmy w kierunku kościoła. Czasami doszliśmy, częściej jednak woleliśmy pograć w kosza czy posiedzieć na lotnisku. No bo kto by chciał siedzieć i zamulać na tych spotkaniach? Zero ciekawych rzeczy, tylko same smęty. Nie wiem po co uczyłem się 5 przykazań kościelnych albo jakiś aktów wiary- dziś z tego nic nie pamiętam. Księża sami sobie strzelają bramkę tym świętojebliwym przynudzaniem, daje im jeszcze 50 lat i kościół zginie śmiercią naturalną. Dobra, nie moja sprawa, i nie o tym miałem pisać.  Ksiądz Edward (głównodowodzący inkwizytor bierzmowania) po jakimś czasie miał nasza załogę na oku. Mnie szczególnie, a to za sprawą mojej matki która rozegrała nietęgą akcje. Świrowałem wówczas do takiej Weroniki z równoległej klasy. Ona też mnie lubiła, więc spędzaliśmy ze sobą sporo czasu. Zamiast na bierzmowane przygotowania, poszliśmy do niej na chatę na film. Jej rodzice wracali późno z pracy, a wyszła wtedy 2 część American Pie i musieliśmy to obejrzeć. Mój kumpel Filip (rozgarnięty gość) zrobił taka małą fajkę wodną z solniczki i rurek z junkersu. Podarował mi ten kapitalny gadżet. Zorganizowałem do tego trochę samosiejki od starszego kuzyna. Wraz z kolegą sadzili na działkach trawę, i potem paliło to całe osiedle. Bardzo słaba, ale świetne w smaku i zapachu. Więc pykaliśmy sobie z Weroniką z fajki, woda bulgotała, film leciał, gadaliśmy o marzeniach. To była jedna z bardziej romantycznych chwil w moim życiu. Bez przesadnego migdalenia, trochę się pościskaliśmy, na dużym luzie. Mimo, że kiedyś byliśmy mniej poważni i trochę głupi, to jednak fajniejsi niż teraz. Pobyt u Wery trochę mi się przedłużył. Miałem być w domu zaraz po kościele- czyli o 17, a przyszedłem przed 22. Mama w między czasie zadzwoniła do księdza, żeby zapytać czy w ogóle dotarłem na spotkanie. Ksiądz Edward bardzo rad był z tej rozmowy, potwierdził nieobecność, omówił przy okazji inne zaniedbania i nasze karygodne zachowanie. Moja mama to dosyć wierząca kobieta, więc mocno się tym przejęła. W sumie to nawet lepiej, bo zamiast wydzierać się o to, że łażę gdzieś po nocach, to kazała mi się uczyć tego materiału na bierzmowanie.

Sfinalizowaliśmy w bólach te nauki i przystąpiliśmy z chłopakami do sakramentu bierzmowania. Ksiądz Edward, mimo że był zgredem, to nie do końca sztywnym i na swoją zgubę zorganizował dyskotekę dla bierzmowańców, czyli wszystkich 3 klas z naszego gimnazjum. Cała impreza odbyła się w największej z tych przykościelnych sal. Przed bierzmoteką ustawiliśmy się z chłopakami na lotnisku, na takim starym placyku treningowym. Wcześniej w biedronce zaopatrzyliśmy się w czerwoną oranżadę Vivat, i nie mniej czerwone wino Cavalier w kartonikach. Majowe słońce delikatnie grzało, uspakajając nasz temperament. Azja, Bober, Maniek, Mały Koper i ja patrzyliśmy na horyzont i popijaliśmy tego pożywnego mixa. Lotnisko w Gliwicach to świetna miejscówka do takiego relaksu, opalania i rozkmin o sensie istnienia. Chcieliśmy tak trwać choćby 1000 lat, jak to śpiewał Krzysiek Krawczyk. Słodką sielankę przerwał Maniek, powiedział że pora już zawijać na bieżmoteke. Czil, czilem ale potańczyć i powatażkować też trzeba. Została nam jeszcze cała 2 litrowa butelka wina zmieszanego z oranżadą. Postanowiliśmy ją wziąć na zabawę, mogło się przydać. Lekko podpici, ochoczo ruszyliśmy do kościoła. Po drodze spotkaliśmy Nowego i Młynka z 3J, którym babka w monopolowym nie chciała sprzedać browarów. Azja napiął się i mocnym "niby-basem" rzekł do nich:
 - Dawajcie hajs, ja wam kupię. Wyglądam na starszego, co najmniej 20 latka.- Wziął klepaki od Nowego i wszedł pewnym krokiem do sklepu. Chyba nie muszę pisać, że Azja wcale nie wyglądał na dwudziestolatka, ha ha ledwo zgolił pierwszego wąsa pod nosem, a głos miał jeszcze w fazie przedmutacyjnej. Po chwili wyszedł ze sklepu, bez piwa ale za to zataczając się z mocno niewyraźna miną.
- Nowy, nie kupie Ci tego alkoholu- czknął potężnie i dodał:- Mną zaczęło sponiewierać
Resztą też zaczęło mocno kręcić , więc olaliśmy zakupy i zaproponowaliśmy Nowemu i Młynkowi skosztowanie naszego mixu. Wypiliśmy tą butelkę w drodze na dyskotekę, ostatnie łyki spiliśmy dosłownie przed drzwiami do sali.

A co się działo w tym kościele... byłem porobiony, ale pamiętam jak dziś. Na sali panował półmrok, oświetlany tylko jakimiś biednymi stroboskopami czy czymś takim. Ksiądz pożyczył ten system od nas ze szkoły. Zebrały się już wszystkie klasy, połowa tańczyła, reszta jadła ciasteczka i gadała,  a w tle leciała "Helenka" D-Bomb. Zawsze zastanawiał mnie fenomen tego kawałka- Był mega prostacki, ale przy tym idealny do harców i baletów. Większość chłopaków chyba tez coś piła wcześniej, bo wyglądali niewyraźnie, ale nader wesoło. Dziewczyny za to prezentowały się przepięknie! Od razu podbiliśmy i zaczęliśmy bujake. Szły dobre numery- trochę szybkich, trochę wolnych. W pewnym momencie poleciał jakiś kawałek-klasyk takich biesiad chyba Barbie girl czy coś. Ksiądz Edward, który cały czas chodził po parkiecie i nadzorował zabawę, chwycił od tyłu najbliższa dziewczynę (Ankę od nas z klasy) za biodra i zaczął wesoło hasać wokół sali. Chciał zrobić znaną figurę "podstawówe" zabaw zwaną pociąg, ale nikt się nie dołączył do niego, prócz przymuszonej nieszczęsnej dziewoji. Zrobili tak kilkanaście kółek sami, przy czym Edward krzyczał "Robimy pociąg! Haha! Zapraszam", a Anka próbowała się wyrwać przerażona. W końcu katecheta pokapował się, że coś nie gra, nikt nie tańczy z nimi i klecha robi z siebie idiotę. Eksplodowałem śmiechem! Maniek jak to zobaczył przewrócił się na stół z ciasteczkami, napojami i "dzidżejką". Wszystko spadło na ziemie, wieża, głośniki i słodkości. No i oczywiście Maniek na koniec- swoista wisienka na torcie. Doprawdy piękny był ten upadek, i jeszcze efekt gdy momentalnie ucichła muzyka. Ktoś zapalił światło, wokół Mańka zebrała się spora grupka. Nasz ksiądz od razu podbiegł do naszego ziomka,  podniósł go i pytał się czy nic mu nie jest. Maniek wybełkotał :
- Proszę księdza, piękny pociąg ksiądz uformował, ale proszę tego więcej nie robić.
Katecheta wyczuł woń Cavaliera bijącą od Mańka. Omiótł czujnym okiem całą sale. Jak pisałem wcześniej, światło było zapalone, więc jak na dłoni widział te opite twarze. Jakby tego było mało, z kąta usłyszeliśmy jakieś chrząkanie czy mlaskanie, patrzę a to Młynek zamroczony wymiotuje do kosza na śmieci. Kiedy skończył, odwrócił nonszalanckim ruchem panicza głowę i wymruczał w stronę księdza:
- Najmocniej przepraszam, już wszystko ok. Zaszkodziły mi te ciasteczka. Wracam do zabawy.

Do zabawy nie wrócił jednak nikt, gdyż bierzmoteka gwałtownie zakończyła swój żywot wraz z tymi incydentami. Ksiądz Edward zrobił specjalne zebranie z rodzicami nietrzeźwych uczniów. Upiekło mi się- trzymałem się w miarę prosto na nogach, poza tym Weronika i Baśka trochę mi pomogły. Przed finałową akcją w wykonaniu Mańka i Młynka, wyszły ze mną na zewnątrz na mały spacer, więc mogłem się przewietrzyć i ochłonąć. Niestety, więcej bierzmotek już nie zorganizowano, a Maniek uzyskał nową ksywę. Kawalier.