poniedziałek, 31 stycznia 2011

Pożar i Sylwester w piwnicy

Kluby piwniczne to częste zjawisko na mapie polskich osiedli i blokowisk. Każda szanująca się paczka dzieciaków powinna taką miejscówkę posiadać. Człowiek pozbawiony ciągłego rodzicielskiego dozoru mógł spokojnie pogadać, pograć w karty, poćwiczyć czy nawet wypić browara. Pierwszy klub zrobiliśmy w piwnicy w bloku Buraka jak mieliśmy po 14 lat. Była tam taka stara suszarnia, mała ale całkiem przytulna. Matka Buraka spotykała się z jakimś gościem ze spółdzielni. Burak wyśmienicie wykorzystał tą znajomość i załatwił klucze do tej suszarni. Ja skombinowałem dwa fotele, Bober starą, rzeźbioną ławę po babci. Azja przyniósł wersalkę z garażu, zainstalowaliśmy drążek i już mieliśmy idealne miejsce spotkań. Jako, że mieszkaliśmy w różnych blokach, to nie zamykaliśmy na klucz naszego przybytku. To był nasz błąd, bo po kilku dniach wprowadził się tam chwilowo bezdomny  pan Pieczara, sąsiad Buraka. Pan Pieczara był około 40- letnim, pozytywnie nastawionym do alkoholu mężczyzną. Popadał w konflikty ze swoją zoną, niejaką Mariolą, przez co często nie miał gdzie się podziać. Nasza suszarnia była dla niego azylem. Średnio nam to odpowiadało, musieliśmy jak najszybciej pozbyć się tego wątpliwej reputacji współlokatora. Pieczara jednak wykurzył się sam. Podczas suto zakrapianej imprezy, która urządził w piwnicy wraz z kamratem, przypadkowo podpalił wersalkę. Przyjechała straż pożarna, szybko ugasiła mały pożar. Pijani piromani nigdy nie przyznali się do swojego wybryku i wszystko poszło na nas. Burak dostał taka karę od matki, że głowa mała.

Drugi klub zrobiłem z Boberem i resztą chłopaków w naszym bloku. Ojciec Bobera wystosował odpowiednie pismo do spółdzielni, my przeszliśmy się po bloku i zebraliśmy podpisy od mieszkańców. Spółdzielnia przydzieliła nam lokum, po wcześniejszych deklaracjach ze strony naszych rodziców, że biorą pełną odpowiedzialność. No to był KLUB! Dosyć duże pomieszczenie gospodarcze (tez po jakiejś pralni czy suszarni), które razem posprzątaliśmy i urządziliśmy. Swoistym otwarciem klubu miała być impreza sylwestrowa. Zaprosiliśmy nawet dziewczyny (trochę nam pomagały ze sprzątaniem)- tak więc byłem Ja, Bober, Azja, Burak, Mały i Duży Kopruch plus Aga, Doma i Kaśka z naszego bloku. Każdy z nas kupił sobie po dwa piwka, napoje i przekąski przynieśliśmy z domu. Młody Kopruch załatwił wieże i kasety z dobra nutą. Naprawdę szampańska zabawa się szykowała. Wystartowaliśmy około godziny 18. Mieszkałem na parterze, tak więc kontrolował nas mój ojciec. U nas w domu też była impreza, zeszło się trochę ludzi, w tym rodzice Bobera. Mój tata to dosyć zabawowy człowiek, zwyczajnie zapomniał o naszym piwnicznym istnieniu.  Skupił się na tańcach i odwiedził nas tylko raz, na samym początku. Alkohol wypiliśmy dosyć szybko, około 20 już mieliśmy puste butelki. Troszkę nam zaszumiało w głowach, ale i tak było to stanowczo za mało. Zaczęliśmy kombinować co zrobić w tak kiepskiej sytuacji. Nagle Duzy Kopruch krzyknął:

- Już! Wiem, co zrobimy! Chodźcie za mną!

Zaprowadził nas pod piwnicę numer 7. Piwnica należała do pana Skargi, który mieszkał nade mną na pierwszym piętrze. Pan Skarga przypominał Gerarda Depardieu, więc nazywaliśmy go z bratem "Monte Christo". Duży Kopruch wskazał na szeroką szparę między drzwiami a sufitem. Po krótkich oględzinach zauważyliśmy tam blask jakiś flaszek. Kopruch to jednak spostrzegawcze zwierze! Wziąłem Buraka na barana, a on wyciągnął pierwszą z brzegu butelkę. Była 2 litrowa, pełna czerwonego wina i opatrzona naklejką z napisem "1995". Po chwili staliśmy się posiadaczami 3 takich butelek. Mieliśmy trochę cykora i dylemat moralny, czy tak buchnąć ten alkohol. Szybko postanowiliśmy, że po sylwestrze kupimy wina w monopolowym i przelejemy do pustych butelek. Monte Christo się nie pozna, i będzie OK. Wino smakowało doprawdy wybornie. Po wypiciu niecałych 2 butelek byliśmy już nieźle wstawieni. Ostatnia butelka już nas dobiła- kapa pijacka życia! Bracia Kopruchowie od razu zasnęli, Burak też chylił się ku upadkowi. Dziewczyny piły dużo mniej, więc jakoś się trzymały. W pewnym momencie z wieży poleciał stary hit "It's my life" Dr. Albana. Bober otrząsnął się z zamulenia i zaczął bełkotać, że to kawałek o nim, jego ulubiony i będzie zaraz tańczyć do niego. Jak powiedział tak zrobił, ściągnął  koszulkę i wstał z wersalki. Pijany zataczając się, podrygiwał do muzyki.  Nie namyślając się wiele, poprosiłem Domę do tańca i dołączyliśmy do Bobera. Azja zrobił to samo, rozpoczął swawole z Kaśką. Tym sposobem rozkręciliśmy niezła dyskotekę. Podczas gdy reszta przybijała gwoździa, my wymyślaliśmy coraz to nowsze ruchy. Co jakiś czas któryś z nas się potykał i wywracał, ale miało to swój urok. Jak już pisałem w poprzednich postach, Bober preferował styl ala Stifler z "American Pie". Więc kiedy my wywijaliśmy z laskami, on w tańcu prawił niesmaczne żarty, symulował akt masturbacji i udawał szympansa. Komedia!

Nie fortunnie się złożyło, że pan Skarga w Sylwestra gościł u siebie teściów. Podczas spotkania zaproponował im skosztowanie wina domowej roboty. Podejrzewam, iż chłopina był niedoceniany przez rodziców małżonki, i tym gestem chciał sobie ich ostatecznie zjednać. Zszedł do piwnicy, jednak jego oczom ukazał się smutny widok pustej półki, na której stały jeszcze niedawno wina. Monte Christo łatwo skojarzył brak wina z muzyką, śmiechem i hałasami dochodzącymi z naszego klubu. Facet zdenerwował się nie na żarty. W sumie nawet go nie zauważyliśmy dopiero gdy wyłączył muzykę to doszło do nas,że coś jest nie tak. Skarga omiótł te dantejskie sceny wzrokiem zranionego byka, wskazał na flaszki i zapytał:
- Co to znaczy!? Pytam się jakim prawem to wypiliście! Kto wam pozwolił, gówniarze, wejść do mojej piwnicy!?
- Spokojnie panie Monte Christo - wybełkotałem na wpół pijany, na wpół wystraszony. - My jutro wszystko panu odkupimy.
Pan Skarga zrobił minę jakby ktoś mu nagle w mordę dał. Fuknął, walnął pięścią w stół i krzyknął:
- Jak śmiesz, matole!? Tego już za wiele! Idę do waszych rodziców! - po czym wyszedł z klubu.
Procenty jednak nie pozwalały nam jasno myśleć, tak więc staliśmy (a raczej kiwaliśmy się) znieczuleni dalej w miejscu i patrzyliśmy po sobie zdziwieni. Dziewczyny zaczęły lamentować "O Rajusku, przewalone, co my teraz zrobimy"

Po chwili usłyszeliśmy hałas- ktoś wchodził znowu do piwnicy. Resztkami sił usiedliśmy na kanapie i fotelach. W drzwiach najpierw ukazała się czupryna Monte Christo, po nim wszedł mój ojciec i na końcu ojciec Bobera. Nasi rodzice byli już lekko wstawieni, przyrumienieni na twarzach i ogólnie wyglądali jak wujkowie na weselu. Już naprawdę niewiele pamiętam z tego co się działo potem. Zarządzili koniec imprezy, i wszyscy poszliśmy do domu. Kopruchów musieli wynosić i wydaje mi się, ze ktoś potłukł butelki po tym nieszczęsnym winie. Na drugi dzień rano czekało na mnie wielkie kazanie. Rodzice prawili morały o alkoholu, nieodpowiedzialności i przywłaszczeniu cudzych rzeczy. Na nic się zdały moje tłumaczenia. Oczywiście nasz klub został zamknięty za nim na dobre się w nim rozgościliśmy. Ojciec Bobera w ramach przeprosin i zadośćuczynienia załatwił Skardze filmu wideo i trochę bimbru. To była najbardziej wyrazista i na pewno niezapomniana zabawa sylwestrowa w moim życiu.

niedziela, 16 stycznia 2011

Zielone szkoły, czacha i inhalator.

Sianożęty to nadmorska, typowo turystyczna wieś położona w pobliżu Kołobrzegu. Niezła dziura. Zielone szkoły spędziliśmy w ośrodku wczasowym „Wrzos”, razem z innymi trzecimi klasami z naszej budy. Podejrzewam  że ktoś, kto organizował nasze kolonie musiał mieć niezły „układ” z tym przybytkiem. Jedynym plusem była mała odległość do morza. Były też fajne mini bagna otaczające „Wrzos”, gdzie bawiliśmy w chowaka. W pokoju mieszkałem z Boberem, Azją i Łychą. Już pierwszego dnia mocno podpadliśmy naszej wychowawczyni. Podczas wycieczki krajoznawczej po Sianożętach, za kieszonkowe od rodziców kupiliśmy sobie petardy. Przed obiadem postanowiliśmy przetestować nowy zakup. Ledwo puściliśmy parę pikolówek z balkonu a już lizuski z pokoju obok naskarżyły wychowawcom. Fajerwerki skonfiskowano i dostaliśmy srogą karę. Podczas posiłków nie mogliśmy siedzieć razem w paczce, tylko z dziewczynami. Czuliśmy się upokorzeni, przecież najgorzej siedzieć przy stoliku z babami! Tego dnia ja podpadłem drugi raz. Podczas kolacji narysowałem markerem na stole trupią czaszkę z piszczelami i napis „Czacha dymi”. Musiałem przecież zaznaczyć swoje miejsce przy stole. Poza tym obok mnie siedziała taka Aśka, która zawsze mi się podobała i chciałem się przed nią popisać. Miała ładne dołeczki gdy się uśmiechała, kapitalne oczy i ogólnie była dla mnie miła. Nasza wychowawczyni- pani Życz nie zrozumiała tych zalotów. Musiałem zostać po kolacji, pomóc kelnerkom w sprzątaniu i wyczyścić stolik. Specjalnie zrobiłem to niedokładnie, i jak spojrzało się pod światło to było widać zarysy mojego malunku.

Naszą bolączką były inhalacje odbywające się po kolacji. Nie rozumiem kto wpadł na taki poroniony pomysł jak inhalacje na zielonych szkołach. Kojarzyło się to nam z jakimiś przedśmiertnymi  zabiegami dla starych, chorych ludzi. W dodatku chłopaki z czwartej klasy, przestrzegli nas, że jest to bardzo wyczerpujące. Człowiek opada z sił, robi się śpiący i nici z nocnej gry w karty albo zakradania się do dziewczyn. Wierzyliśmy starszakom i postanowiliśmy z chłopakami, że nigdy nie pójdziemy na inhalacje. Udało nam się wymigać z pierwszego zabiegu, ale drugiego dnia Azja wyszedł za późno z kolacji i musiał iść na wdychanie. Czekaliśmy w napięciu na niego w pokoju. Gdy wrócił, był cały spocony i ledwo żywy. Wyglądał naprawdę źle. Powiedział, że wpakowali mu ogromną rurę do gardła i prawie się udusił. Nie miał ochoty grać z nami w bierki, i poszedł od razu spać. Przestraszyliśmy się nie na żarty.

Trzeciego dnia nasi wychowawcy zorganizowali wieczorem dyskotekę w świetlicy. Nie chcieliśmy tańczyć, chowaliśmy się więc po kontach albo w ubikacji. Na parkiecie były tylko dziewczyny, paru mazgajów i nauczyciele. Z powodu tak kiepskiej zabawy Życzowa z szyderczym uśmiechem zapowiedziała, że kto będzie tańczył z dziewczynami do końca, ten zostanie zwolniony z inhalacji tego wieczoru. Pomni na wczorajsze wydarzenia i stan, w jakim znajdował się Azja, daliśmy się nabrać i postanowiliśmy zatańczyć. Ja chciałem podbić od razu do Aśki, ale uprzedził mnie Kociak z 3B. Gościa miałem potem na oku, i kilka dni później podtopiłem go delikatnie w morzu. Musiałem tańczyć z córką Życzowej- Karoliną. Była starsza o chyba 3 lata i dużo wyższa ode mnie przez co wyglądaliśmy niesymetrycznie i śmiesznie. Bober i Łycha trafili jeszcze gorzej, bo z braku pary musieli tańczyć z nauczycielkami. Ale wstyd! Po dwóch czy trzech piosenkach, Życzowa zapaliła światło i powiedziała, że wszyscy idą na inhalacje. Nauczycielki wzięły za ręce kilku chłopaków i razem udali się do wiadomego pokoju. Bober i Łycha nie mieli szczęścia. Biedaki poszli na pierwszy ogień. Popatrzyliśmy na siebie z Azją wystraszeni. Szepnąłem „Azja, wiejemy. Dawaj do kibli”. Skorzystaliśmy z małego zamieszania i wyszliśmy na korytarz, gdzie znajdowały się toalety. Jednakże obok wejścia do toalet zauważyliśmy drugie drzwi. To była wspaniała skrytka – schowek na szczotki i chemie. Azja pierwszy się tam wgramolił, ja zaraz za nim. W tym pomieszczeniu było całkiem przyjemnie. Ja usiadłem na stercie ścierek, a Azja na pudełku proszku do prania. Słyszeliśmy jakieś odgłosy bieganiny, jakiś nauczyciel pytał się dziewczyn czy widziały Pawła i Kamila. Ktoś nawet próbował wejść do naszej słodkiej melinki, ale przezornie zamknęliśmy drzwi na zamek. Nie wiem jak długo tam przebywaliśmy. Chyba trochę  spaliśmy w środku, bo gdy wyszliśmy w ośrodku było już spokojnie i pustawo. Prawie udało nam się wrócić do pokoju, jednakże na korytarzu wpadliśmy na wychowawczynię z innej klasy, niejaką Zwolinską którą nazywaliśmy „Łamignatowa”.  Była podobna posturą i fizysem do zbója Łamignata z komiksów Christy. Ta zaczęła się wydzierać w niebogłosy. Chcieliśmy uciec, ale chwyciła nas pod ręce i odprowadziła do pokoju nauczycieli.

W pokoju na fotelu leżała zapłakana Życzowa. Było nam jej żal, ale miała to na co zasłużyła. Mogła nas tak podle nie wkręcać! Obok niej siedziało dwóch policjantów i to już był dużo gorszy widok. Okazało się, że jest po jedenastej w nocy.  Siedzieliśmy w ukryciu ponad cztery godziny. Przeżyłem wtedy najgorsze kazanie w życiu. Nawet ojciec, gdy przypadkiem spaliłem telewizor, mniej na mnie wrzeszczał. Tylko jedna z matek, które też pojechały na zielone szkoły uściskała nas gdy weszliśmy. Policjanci dali nam upomnienia, pogrozili palcem, pożegnali się i wyszli. Po tym incydencie byliśmy przegrani. Przez całe kolonie na każdym spacerze, czy wycieczce, chodziliśmy z Azją w pierwszej parze zaraz za nauczycielem. Poza tym Życzowa zadzwoniła do naszych rodziców, i musieliśmy dać jej całe kieszonkowe. Od tej chwili ona rozporządzała pieniędzmi. Kupowała nam widokówki i jakieś durne pamiątki w stylu „łódeczka w butelce”. O fliperach czy hamburgerach mogliśmy tylko pomarzyć. To wszystko jednak było do przeżycia. Najgorszą karą były... Inhalacje!

wtorek, 11 stycznia 2011

Pionier i papierosy

Bober mieszkał na przedostatnim piętrze w moim bloku, i prowadził słodki żywot jedynaka. Warto się przyjrzeć bliżej jego tacie, ponieważ ta postać będzie się przewijać w niniejszym opowiadaniu. Stefan był kiedyś drobnym cinkciarzem i szarą eminencją wśród gliwickich taksówkarzy. Nosił czarnego wąsa wkomponowanego w wycieruchowatą katanę Big Stara. Wszystkich znał, wszystko załatwił- Jak coś potrzebowałeś, to do Stefka, a on to wykombinował. Po przemianach ustrojowych zaczął pracować za granicą, przy okazji przemycając szlugi, alkohol i kasety video. Bober po ojcu odziedziczył cwaniactwo, bystrość i ogólnie całą stylówe. Jak byliśmy młodsi zapraszał wszystkich ziomali do siebie, a u niego wiadomo: dużo klocków lego, nowe bajki, transformersy i matchboxy. Automatycznie jakoś na początku 1.  klasy gimnazjum został pionierem. Bober był raczej tępawym i ciężko kapującym typem, ale pomagał mu talent po tacie. Jako pierwszy zaczął przeklinać, uprawiać małe bijatyki i podrywać dziewczyny. W 6 . klasie utrzymywał, że się mocno zakochał, i wytatuował sobie struną nawet "Kasia G." na brzuchu. Oczywiście napis mu nie wyszedł i do dziś chodzi z jakimś wyblakłym bohomazem pod pępkiem.

W środy mieliśmy do szkoły zawsze na jedenastą. W takie dni Azja, Burak i ja zbieraliśmy się na mojej klatce już około ósmej. Czatowaliśmy w piwnicy, aż Bobrowa matka wyjdzie do pracy i jazda na górę. Te trzy godziny upływały nam na graniu w gry, oglądaniu filmów i ogólnie gadance (wiadomo). Pewnego dnia podczas takiej „zwyczajowej” wizyty Bober przemówił znaczącym tonem:

-Chłopaki mam horror na kasecie „Martwe Zło”.- Zrobił minę posępnego szamana. - Stary przywiózł na wymianę, ponoć straszny...
-O, bajera!!- zakrzyknęliśmy- Dawaj, na rany boskie, oglądamy!

Bober drżącymi łapami zaczął grzebać w szafce rodziców. W końcu po przewróceniu kilku par gaci, koszulek, kalesonków i jednego szlafroka (bardzo brudnego swoją drogą), wyciągnął pudełko z czachą. To było to! Żaden z nas nie widział jeszcze tego typu filmu. No bo jak takie np. Archiwum X może się umywać do porządnego straszydła. Jak się okazało to nie był koniec atrakcji. Przed włączeniem filmu Bober powiedział, że ma dla nas po paczce fajek „Caro”, które również zakosił staremu. Dla Azji tego już było stanowczo za wiele! Chłopak zawsze miał trochę cykora i generalnie nazywaliśmy go „Człowiek-panika”. No więc Azja oznajmił, że on papierosów palić nie będzie. Nie to nie, nie będziemy się dygusa prosić. Odpaliliśmy każdy po pecie krztusząc się nie miłosiernie. Coś od czasu do czasu popalaliśmy, ale dziś to miała być cała paczka! Kiedyś zjadłem całe opakowanie Wertersów i wcale nie czułem się kimś wyjątkowym. Pomyślałem, że jak wypale cała paczkę to będę oryginalny na maksa i jazda ze światem.

Zaczął się film, oglądamy, palimy i ogólnie relaks, jak na wczasach pod gruszą czy w Las Vegas. Tylko Azja jakiś markotny, tak patrzył na nas z widoczną zazdrością. W końcu nawinął „Koko daj fajurke”-  no to mu dałem. W okolicy trzeciego karosa zaczęło mi się robić strasznie niedobrze, ale jakoś dawałem rade. Po czwartym już mocno mi się kręciło w głowie, miałem mdłości i chyba gorączkę. W pewnym momencie popatrzyłem na Bobra, a ten dziad ma założone czarne okulary przeciwsłoneczne typu Rambo czy Belmondo. Byłby szpan gdyby nie fakt, że były stare i kojarzyły się z jego ojcem, który jeździł w nich swoją żółtą Ładą na giełdę. Wyglądał wtedy jak mucha, i jego złoma „żółty Szerszeń”. Mimowolnie zacząłem się śmiać z typa, papieros wyleciał mi z ust i zrobił niezłą dziurę w obrusie. Kiedy Bober to zobaczył to się zacietrzewił jak menel na bazarze. Zaczął się wydzierać, że to drogi materiał, prosto z Turcji babcia przywiozła od jakiegoś wezyra i że mam odkupić. Machał rekami, krzyczał i biegał wokół stołu. Byłem mocno przydymiony, więc tylko potakiwałem i się głupio uśmiechałem. Gdy Bober się uspokoił Wróciliśmy do filmu, z tym że Burak zaczął coś mamrotać, że mu niedobrze, i wyszedł na balkon się przewietrzyć  Nie zaprzątaliśmy sobie nim głowy, akurat wchodziła dobra scena z trupami. Po jakiś piętnastu minutach Bober wstał i powiedział, że idzie zobaczyć co z Burakiem. Oczywiście na twarzy był cały zielony, oczy jak za mgłą. Widać że było mu niedobrze, i tylko nas ściemniał, że jest kozakiem. Dziarsko wszedł na balkon i stanął obok poprzedniego delikwenta. I nagle bach! pięścią w ryj Buraka! Zaczął go (o wiele głośniej niż mnie) wyzywać: „Ty mendo, tego już za wiele! Kanalio, paraszczuju! Won mi z chaty” i tym podobnymi epitetami w schorowanego ziomka cisnął. Okazało się, że Burak zaczął wymiotować przez balkon. A jako że pod balkonem, na dole stała Łada Stefka (ojciec Bobra chciał ją mieć zawsze „na oku”) to wymiociny trafiły prosto na nią. Jak zobaczyliśmy z Azją tą brązowo-zieloną breje na masce „Żółtego Szerszenia” to mało nie pękliśmy ze śmiechu. „No to Stefan się polansuje bryką na giełdzie jak w niedziele ho ho!” pomyślałem rozbawiony. Dobrze, że Azja był bardziej przytomny, i obezwładnił Bobra bo ten chyba by zabił Buraka. Podczas szamotaniny dodatkowo zniszczyli przyciemnione bryle, ale to już szczegół. Pokapowałem się już, że dochodzi jedenasta- za pięć minut mamy być w budzie! Bober warknął w stronę Buraka:"Jeszcze się policzymy gnido" i zaczął zbierać rzeczy do szkoły. 

Wlecieliśmy do klasy tuz po dzwonku na lekcje. Od razu Emilia jedna powalona kujonka krzyknęła: " Co tak od was śmierdzi petami! Paliliście papierosy!" Rany, wielkie mi co, a ta już aferę kręci jak Kojak i  Policjanci z Miami.  Azja oprzytomniał, szepnął żebyśmy poszli z nim do kibla szybko. W kiblu wyciągnął dezodorant ( tylko niezły laluś nosił takie rzeczy przy sobie) i zaczął każdemu z nas psikać do buzi. Okropieństwo! Jak będziecie kiedykolwiek robić maskowanie przed rodzicami to nie polecam! Potem szybko po psiku na ciuchy, i na zajęcia. Ledwo przetrwaliśmy w tej szkole, dobrze że mieliśmy tylko 3 lekcje i do domu. Bardzo słabo się czułem po tych papieroskach, reszta chłopaków tez miny miała nie wesołe. Wracaliśmy do domu zadowoleni, że nikt się nie pokapował.

Oczywiście kompletnie zapomnieliśmy o tym całym bałaganie w domu Bobera. Matka czekała na niego już w drzwiach, zdenerwowana i czerwona jak sukienka Marilyn Monroe. Bober nie puścił ani słówka na temat naszego bytowania na kwadracie rano. Jednak co do mnie to chyba się pokapowała. Przecież mieszkałem w tym samym bloku i od małego mocno się trzymałem z Boberem. Wieczorem tego samego dnia zadzwoniła do mojej mamy, opowiedziała z grubsza o co chodzi. Dostałem miesięczny szlaban na wychodzenie (po 2 tygodniach już zapomnieli) i niezłe mycie głowy o te fajki, kazania i biadolenie. Oczywiście ojciec zabronił mi kumplować się z Boberem hahaha. Zabawnie się złożyło,bo Bober dostał taki sam zakaz w stosunku do mnie.

Niedawno myśląc o całej tej historii, zdałem sobie sprawę jak fundamentalna była ona dla mojego życia. Po raz pierwszy w mocnej dawce zakosztowałem dorosłości. Papierosy i film zeszły na drugi plan, ważne było zachowanie mojego kolegi Bobera. Gość miał nieźle przewalone, a mimo to nie zrzucił winy na żadnego z nas i nie sypnął, że też tam byliśmy. Burak oczywiście pomógł mu w dokładnym myciu "Żółtego Szerszenia", ale bez okularów Stefana ten samochód to już nie to samo... 

Pozdrawiam!


niedziela, 9 stycznia 2011

123 Zaczynamy

123 Zaczynamy
Każdy człowiek za młodu miał całą kupę marzeń, mniej lub bardziej realnych. Mój ziomek Azja chciał być kosmonautą, sąsiad niejaki Szprycha prezydentem. Ktoś miał mieć zamek i dużo hajsu, a inny wytwórnie kaset Discopolo. Sam chciałem być aktorem albo marynarzem. Jakoś w gimnazjum poleciał film "Chłopaki nie płaczą". Wtedy na poważnie zajaraliśmy się gangsterką. Zaczęliśmy nosić białe koszulki żonobijki, dialogi z filmu mieliśmy opanowane na 100 w skali buforta. Kapciu nawet sprawił sobie taki sweterek jak miał Grucha, a ja próbowałem kupić na handelku broń u Wietnamczyków . Dorosłość przyciągała nas do siebie, kusiła jak cycki młodej nauczycielki z WOSu:  "Kiedyś zostaniesz dużym, silnym, inteligentnym mężczyzną. Będziesz robił wszystko na co tylko masz ochotę".

Potem nastały straszne czasy liceum, tam to już koniec, dół jak chuj. Nauka, jakieś przygotowania do matury, myślenie o przyszłości.  Wtedy już mieliśmy poważne plany, każdy chciał mieć prace i trzepać mocny hajs. Czas płynie, człowiek staje się coraz bardziej dorosły i nieodpowiedzialny. Napisaliśmy te matury nawet całkiem dobrze, zaczęły się długie wakacje a potem znowu do szkoły. Pięć lat na uczelniach wyższych, dużo czasu wolnego, imprezy, podejrzane speluny i praca w wakacje. Było bardzo fajnie, światopogląd sie ukształtował. Co bardziej kumaci faceci znaleźli sobie jakieś lachony, mniej kumaci nawaleni zalegali na kanapach w klubach. Studia zleciały i nagle człowiek budzi się z tego odurzenia. Wyłania się z ciemniej dupy zabaw i szaleństw, musi zakończyć hulaszczy żywot. Czas zerwać ten wygodny kolorowy strój klauna i przywdziać za duży, niedopasowany, czarny garnitur. Zaczyna się prawdziwe życie, praca, dom, rachunki i stabilizacja życiowa. W takich chwilach w każdym z nas odzywa się dzieciak. Marzymy o powrocie do podstawówki gimnazjum. Dorosłość zaczyna uwierać jak piasek w oczach...

Dobra, starczy tego patetyzowania i marudzenia. Prowadziłem kiedyś, bardzo dawno temu, taki dziennik- coś jak "Złote myśli", "Pamiętnik" czy coś innego w tym babskim stylu, ale na dużym luzie. Zapisywałem w nim różne mniej, lub bardziej prawdziwe dykteryjki. Co śmieszniejsze i ciekawsze będę tutaj publikował. Trochę je pozmieniałem, poprawiłem błędy (tzn.. firefox mi poprawił). Pewnie jest sporo byków jeszcze, ale mam nadzieję, że przymrużycie oko i się spodoba. Nie żałuje ani jednego dnia z tych gówniarski lat mojego zycia.