poniedziałek, 28 lutego 2011

Ucieczka z chaty część druga: Mycie meneli

Dziarskim krokiem ruszyliśmy do opuszczonego hotelu. Burak nawet zaczął podskakiwać i nucić ten kawałek "Przygoda, przygoda każdej chwili szkoda" ale uciszyliśmy go szybko z Boberem.. Psuł nam debil mocną, cwaniacką aparycje , poza tym baliśmy się, że w tej euforii zacznie śpiewać Smerfne hity i będzie jeszcze większa siara. Widziałem tą noc w pełnych, kolorowych barwach. Pogadamy, wypijemy wino (akurat miałem ochotę na Goliata), zjemy orzeszki z biedronki. Mała zamula z ziomkami zawsze wychodzi na zdrowie, spaja przyjaźń itp. Po drodze w spożywczym dorwaliśmy Goliaty. Oczywiście w środku musieliśmy natknąć się na matkę Kopruchów. Przez 15 minut chodziliśmy po sklepie, oglądaliśmy cukier, zupki chińskie, gazety (niby ze zakupy robimy, wiadomo) w oczekiwaniu aż sobie pójdzie. Dobra, teren czysty, kupujemy cztery Goliaty i jazda ze sklepu. Jest wino, jest zabawa, można kontynuować giganta. Na teren hotelu wbiliśmy przez dziurę w ogrodzeniu, potem przedzierka przez krzaki i już przed nami pojawia się długi, posępny budynek. Stara konstrukcja. Nora szatana. Dobra miejscówa do watażkowania. Każdy wie jak takie budynki wyglądają w środku, wiec daruje sobie opis. A jak nie to polecam zamiast piątkowego wypadu do klubu albo z laska do kina, wybrać się do takiego przybytku i nadrobić zaległości z dzieciństwa. Rozłożyliśmy się na pierwszym pietrze, w pomieszczeniu w którym chyba była kiedyś kuchnia czy jadalnia. Były tam długie stoły (dobre do grania w "Magie i miecz" i inne planszówki), w rogu stała stara kanapa. Rozsiedliśmy się i już mogliśmy pić winko. Byłem wtedy 10 lat młodszy, więc czas płynął wolniej i mogłem dłużej cieszyć się chwilą. Teraz czas zapierdala jak Phelps na dopalaczach, boje się nawet pomyśleć jak to będzie za kolejnych 10 czy 20 lat...

Świetnie nam smakowały Goliaty, mimo że kupiliśmy te krystaliczne, a one nie są najlepsze. Wyjątkowo dobra partia musiała się trafić. Leniwie suszyliśmy buteleczki, gdy do naszych uszów doszedł dźwięk kroków z dołu. Ktoś wchodził do budynku. Trochę się zaniepokoiliśmy, bo kto w środku tygodnia wjeżdżałby do tej starej dziury? W piątki i soboty robiliśmy tam większe lub mniejsze melanże, ale w tygodniu hotel stał opuszczony. Bober poszedł na zwiady, a ja z Burakiem wytężyliśmy słuch. Po chwili usłyszelismy głos Bobera:
- O, siemanero! Chodźcie tu do nas, w jadalni siedzimy!

To był Suchy i Junak z naszej dzielnicy. Byli o rok starsi, chodzili już do liceum, ale dobrze się z nimi trzymaliśmy. Powiedzieli że przyszli zapalić blancika do hotelu, trochę posiedzieć, a potem spadają na chatę. Z przyjemnością podzielili się z nami śmiesznym papieroskiem, w zamian za bełta. No teraz to czas jeszcze wolniej upływał, a my śmialiśmy się i nawijaliśmy o kosmosie. Chłopakom bardzo podobał się nasz pomysł z ucieczką. Po około 2 godzinach Junak i Suchy pożegnali się z nami i poszli do domu. Jakoś tak pól godziny po ich odejściu, usłyszałem ponownie hałasy, ale tym razem na górze. "No nieźle" myślę sobie "Mam jakieś omamy słuchowe, to pewnie przez to zioło. Już więcej nie pale tego gówna". Ale Azja i Burak tez to usłyszeli. Hahaha te dźwięki przypominały chrapanie. Trzeba sprawdzić co jest cięte! Tym razem poszliśmy we trzech najciszej jak mogliśmy, w kierunku skąd dobiegał hałas. W pomieszczeniu na 2 pietrze spało dwóch gości. Jednego poznałem od razu-był to stary, śmierdzący żul, znany figurant terenowy, którego nazywaliśmy Rasputin. Bober wymyślił mu tą ksywę na jakiejś lekcji historii, bo wyglądał jak ten rusek. Nic nie mam do śmieciarzy, bezdomnych itp ale ten był wyjątkowo bezczelnym okazem. Śmierdział na 20 metrów, nie zbierał puszek tylko żebrał pod Biedronką, a potem chlał na umór. Burak wskazał na butelki leżące obok tych dwóch postaci. Chyba rozegrali dobry balet, a teraz padli zmęczeni..
- Ale smród, nie moge wali jak zgniłe jajo- Powiedział Burak przełykając ślinę.- Mogliby się umyc, chcoiaz raz na dwa tygodnie. Mam dobry pomysł, dawajcie ich umyjemy!
Plan Buraka wyglądała następująco: Idziemy na stacje benzynową Shell w poblizu, zawijamy stamtąd wiaderko i szczotkę do mycia, potem w hotelu myjemy tych dwóch pacjentów. Haha, dobra zabawa!
Ja pożyczyłem ze stacji sprzęt, jako że biegałem najszybciej z całej trójki. Chwilka i po sprawie. Niestety nie było szczotki, musieliśmy zadowolić się takim gumowym mopem- gąbką do szyb. Woda tez była trochę brudna, no ale lepsze to niż nic.

Po 10-ciu minutach byliśmy z powrotem. Mycie rozpoczęliśmy od kolegi Rasputina. Wydawał się nieco czystszy, dobry na początek, żeby się zaprawić w akcji. Burak zaczął myć powoli, od głowy. Menel ani drgnął, zero reakcji, chrapał w najlepsze.
- Co się będziemy cackać z dupą Maryny- powiedział Bober i wylał pół wiaderka wody na tego pana. Typ obudził się i popatrzył na nas wielkimi oczami.
- Co sie stało?- wymruczał znad wąsa żul- Co wy tu robicie?
-Witam! Jesteśmy ekipą sprzątającą miasto, w ramach wolontariatu myjemy meneli. - Powiedziałem.- Mamy tutaj taki szamponik, zaraz będzie pan czysty jak dziewica.
Klient musiał nieźle wypić, bo nic nie kumał, dalej wybałuszał gały na nas i kiwał głową. Burak rozpoczął dalej szorowanie. Źle odwrócił mopa i przyatakował ta stroną z takim gumowym cienkim końcem do szyb. Menel mruczał, chyba nei bardzo mu sie to podobał bo wychrypiał po chiwli:
- Panowie, a może umyjecie Władka- Tu pokazał na śpiącego przy ścianie Rasputina- Ja sie myje regularnie, ale on bardzo rzadko.
Bober nie namyślając się dłużej, wylał drugą połowę wody na Rasputina. Brodacz wstał jak oparzony, widocznie zadziała na niego tak długi brak kontaktu z wodą. Zaryczał jak raniony bawół po strzale ze sztucera milorda. Ogarnął wzrokiem teren i kiwając się na boki ruszył szybkim truchtem do wyjścia.
Nie chciało nam się nawet go gonić, jeszcze Bober wydzierał się za nim żeby poczekał, że to tylko woda z szamponikiem. Nic nie poradzimy na to że koleś miał wstręt do mycia. My chcieliśmy dobrze.
- To ja już może też sobie pójdę- Wydukał ziomek Rasputina.- Dziękuje za umycie.
- My jeszcze nie skończyliśmy, proszę zaczekać
- Nie, nie, ja juz jestem umyty.- Odpowiedział, po czym wyszedł za Rasputinem. Trochę byliśmy zawiedzeni, przecież chcieliśmy wykonać dobry uczynek.Kiedy patrzę z perspektywy czasu na tą akcje, to myślę że było to trochę głupie, ale serio mieliśmy dobre intencję. Wrócilismy do naszego lokum w jadalni. Sprawdziłem zegarek, było już po 22.
- Ej ziomki, musimy się stąd ulotnić- przewinąłem do Buraka i Bobera.- Narobiliśmy dużo larma tymi ekscesami, jeszcze ktoś przyjdzie i koniec z naszą małą wycieczką. Chodźmy na wieże ciśnień. Pooglądamy z jej dachu Gliwice, a przy okazji przejdziemy się po mieście i rozruszamy.
 - Idziemy, jazda.- szepnął otumaniony Burak.

 ...za tydzień trzecia i ostatnia część z cyklu "Watażki na gigancie" Pozdro!

niedziela, 20 lutego 2011

Ucieczka z chaty część pierwsza

Mieszkałem na parterze w 10 piętrowym bloku. Zawsze mogłem wyskoczyć przez okno na dwór jak ktoś zawołał, i tez wskoczyć na szybko do chaty. Z drugiej strony, moja mama trochę bała się wywieszać pranie na balkonie bo nie mieliśmy tych kratek. Kiedyś nawet ktoś nam zawinął jakiś obrus czy poszwę. Tak więc parter miał swoje plusy i minusy, przy czym ja widziałem tylko te plusy, nie bardzo mnie interesował jakiś zaginiony obrus. Właśnie przez takie położenie mojego mieszkania, przytrafiła mi się niecodzienna sytuacja. Pewnego kwietniowego wieczoru siedziałem sam w domu, słuchałem muzyki i czytałem książkę. Mama poszła na wywiadówkę, a ojciec z bratem pojechali odwiedzić familie na wsi. Sielanka. Wtem zadzwonił domofon, wyrywając mnie z błogiego stanu. To Burak wpadł, żeby pomóc mu w angielskim i przepisać zaległe notatki. Przyniósł ze sobą też jakiś film gangsterski. Z nauki nic nie wyszło, ale za to pogadaliśmy i obejrzeliśmy kawałek dobrego kina. Burak miał powoli zbierać się do wyjścia, gdy usłyszeliśmy jakieś trzaski, dziwne hałasy i głośne stękanie dochodzące zza okna. Oho, pomyślałem, ktoś nam wbił na balkon podkraść mamine poszewki i prześcieradła. Lekko przestraszeni, ubraliśmy buty i otworzyliśmy drzwi na zewnątrz.
- Ehhh kurdesz mać- usłyszeliśmy męski, skrzekliwy głos- Pinda nie wpuści mnie, ufff. Za jakie grzechy... wyrzucili mnie. Co za badziewie, co Ci ludzie wieszają.

Głos, jakby znajomy, dochodził ze strony leżącej na balkonie postaci. Osobnik ów zawinął się nieszczęśliwie w wiszące na sznurach pranie, wierzgał jak rumak Winnetou i mocował się ze zdradliwą tkaniną. Klną przy tym nie miłosiernie, wzywał wszystkich świętych i niebiosa na ratunek. Gość musiał zauważyć naszą obecność, gdyż zaczął prosić o pomoc. Po uwolnieniu, okazało się że mężczyzną był mój sąsiad pan Józef Rycel- Czeczotka. Mieszkał na siódmym pietrze, nad nami w pionie. Od razu poczuliśmy silny odór alkoholu, nieodłącznie związany z tym człowiekiem. Pan Józef zajmował się zbieractwem surowców wtórnych, i innego dziadostwa. Lubił przepijać zarobiony hajs, a potem awanturować się po nocach, śpiewać zakazane piosenki przy dźwiękach zdezelowanego akordeonu  i zasypiać pod blokiem. Tylko skąd on się wziął na moim balkonie? Pan Józef wytłumaczył bełkotliwie, że żona wyrzuciła go z mieszkania, zgubił klucze i zamierza wejść do swojego domu przez okno. Zdeterminowany postanowił wdrapywać się balkonami na swoje piętro. Równie ciekawy jak poroniony i niebezpieczny pomysł.. Zaczęliśmy przekonywać pana Rycel-Czeczotkę, że ten plan nie ma prawa się powieść. Pijak- desperat nie robił sobie jednak nic z naszych uwag, co więcej zaczął niezdarnie wdrapywać się na poręcz balkonu. Podbiegliśmy do niego w celu zatrzymania, i dalszej perswazji. Złapałem go za rękaw, lecz on wyrwał się, tracąc przy tym równowagę. W ułamku sekundy spadł jak kamień z balkonu. Parter nie był wysoki (max 2 metry), ale pan Józef leżał na ziemi i się nie ruszał. Nie dobrze to wyglądało. Wystraszyliśmy się okropnie, szepnąłem do Buraka przejęty:
- Stary, chyba zabiliśmy typa. Przewalone, chodź sprawdzimy go.

Zeskoczyliśmy szybko do niego. Pan Józef na szczęście żył, a Burak przekonał się o tym wyjątkowo boleśnie. Podczas oględzin ciała, ja sprawdzałem kończyny i kręgosłup ofiary, a Burak przystawił ucho do twarzy pana Józefa, w celu zbadania oddechu. Wtem pan Józef wyprężył się jak dziki kot, zaryczał,  odepchnął Buraka i sprintem pobiegł gdzieś w egipskie ciemności osiedla. Szkoda że nie mierzyłem mu czasu, bo biegł jak z motorynką w dupie. Burak masował głowę, ciężko gramoląc się z ziemi. Wróciliśmy przez balkon do domu. Usiedliśmy na kanapie, by trochę odpocząć i uspokoić się. Nie zdarzyliśmy dojść do siebie, kiedy usłyszałem dzwonek do drzwi. Pewnie  mama. W wizjerze jednak ukazała mi się udekorowana papilotami głowa mojej podstarzałej sąsiadki z naprzeciwka, pani Renaty Przybor. Bardzo nieciekawa persona, konfident i społeczniak pierwszej kategorii. Miałem przez nią w życiu wiele nie przyjemności. Wystarczyło chwile posiedzieć na korytarzu, pogadać a ta jędza już wychodziła i donosiła rodzicom. Że niby demolujemy klatkę, pijemy alkohol i przeklinamy. No dobra trochę podpijalismy i klneliśmy, ale wszystko w granicach przyzwoitości. Ciekawe czego chce ode mnie ten pterodaktyl, pomyślałem. Nie otwieram, pomyślałem, niech spływa. Kapuś jednak nie spłynął, tylko zaskrzeczał przez drzwi:
- Wiem że tam jesteście. Wszystko widziałam, chcieliście okraść pana Czeczotkę, chuligany. Kamil, gdzie są rodzice?.
Piękna sytuacja. Pijany menel wlazł mi na balkon, poturbował Burak, a teraz ta sroka chce mnie wkręcić w podejrzaną akcje. Jak wybrnąć z takiej lichej sytuacji? Burak kiwnął na mnie żebym wrócił do pokoju. Powiedział ściszonym tonem:
- Koko, mam plan, wydupiamy. Mamy przewalone z tym alkoholicznym dziadem kalwaryjskim i tą zmierzłą babą. W dodatku słabo stoję w szkole z ocenami, matka mnie wykończy karami i szlabanami jak się dowie. Nawiejmy na 2 góra 3 dni z domostwa. Potem wrócimy na luzaku. Rodzice będą się cieszyć że jesteśmy cali i zdrowi, zapomną o tej akcji. Zadzwoń do Bobera, może dobije do nas.
Ale wykminilismy! Zadzwoniłem, wytłumaczyłem Bober naszą sytuacje a on wszedł w to bez zająknięcia. Nie dziwie mu się gdyż słabo radził sobie ze szkołą. Ojciec obiecał że kupi mu komputer jak będzie miał dobre oceny, ale Bober opornie przyjmował ciężkie pulpety wiedzy. Spotkaliśmy się za 10 minut pod blokiem z tyłu, aby obgadać plan działania. Bober przyniósł jakąś podejrzaną walizkę.
- Mam koce i śpiwór- Powiedział konspiracyjnie- Idziemy na dwie nocki do starego hotelu. Koko weź z chaty jakieś ciepłe ciuchy dla siebie i Buraka. Przyda się też coś do wszamania.
Stary hotel to był opuszczony budynek znajdujący się na naszej dzielnicy. Ten czteropiętrowy przeznaczony do rozbiórki duży blok był rzeczywiście kiedyś hotelem. Służył miejscowej młodzieży za miejsce schadzek i zabaw. Za dnia hasały tam młode dzieciaki, grali w chowanego czy inne zabawy. Wieczorami przychodziliśmy my na dyskusje i małe pijanstewka, W dobrym tonie było też zapraszanie na romantyczne, tajemnicze randki dziewczyn do tego przybytku. Bezdomni pokazywali się tam rzadko, i dobrze bo tylko by stwarzali nieprzyjemności. Aktualnie: Hotel wyburzono i stoją tam  TBSy, ale ta miejscówa na zawsze pozostanie w moim sercu.

Zabrałem z domu potrzebne rzeczy, w tym jeszcze latarkę i scyzoryk. Burak miał kilka zetów, ja z Boberem też. Czuliśmy się świetnie, wiosenny wiatr delikatnie orzeźwiał nasze podjarane twarze i śpiewał nam dobrą kozacką nutę. Ruszyliśmy w kierunku starego hotelu. Może to trochę dziwne i głupie, ale ej dziewczyno, ej chłopaku- uwielbialiśmy takie chryje!.



Niedługo dalszy ciąg opowiadania...

poniedziałek, 14 lutego 2011

Leader Price, tort i dzikie ludy koczownicze.

Podczas długich przerw rozgrywało się prawdziwe szkolne życie towarzyskie. Zadania domowe przepisywaliśmy rano, a po szkole myśleliśmy o jak najszybszym powrocie do domu. A na dużej przerwie- Wakacje!. Graliśmy w karty albo kosza, kleiliśmy historyjki i nieudolnie podrywaliśmy dziewczęta. Czasami małe piwko, bądź oranżadkę pod sklepem można było zrobić, albo skoczyć do chaty coś przekąsić. Podczas jednej z takich przerw siedziałem z małym Kopruchem na krawężniku w ogrodzie przed szkołą. Na następnej lekcji mieliśmy mieć sprawdzian z fizyki, o którym totalnie zapomnieliśmy. Całkiem dobrze nam szło z tego przedmiot, więc kiepsko by było podłapać dopka albo lichą tróje. Raczyliśmy się pestkami, myśleliśmy w jaki sposób legalnie urwać się z budy i wybrnąć z tej kiepskiej sytuacji, gdy podeszła do nas Magda z naszej klasy. Bardzo ją lubiliśmy, mimo że była mocnym kujonem z samymi piątkami i szóstkami. Zawsze dawała ściągnąć zadanie, czasami uzupełniała nam ćwiczenia i ogólnie nie stwarzała problemów- poza tym wydawało mi się że jest zabujana w młodym Kopruchu. Wiele razy uratowała mnie, Bobera czy innych koleżków od nieuchronnej kapy za brak zadania. Nie pozostawaliśmy jej dłużni. Matka Buraka była przedstawicielką Oriflame czy innego Avalonu, i miała dużo różnych kosmetyków w domu. Często pomagaliśmy mamie Buraka w czynnościach domowych, gdyż nie miała męża . W zamian dawała nam perfumerie. Średnio nas to interesowało, ale dawaliśmy kosmetyki laskom z naszej klasy, a one pomagały w zadaniu. Dobry deal! Magda powiedziała nam że w sobotę ma urodziny, i że z tej okazji chciałaby zaprosić nas dwóch na mała imprezę do jej domu na 17. Idealna sprawa! Uściskaliśmy Madzie, podziękowaliśmy i zapewniliśmy że przyjdziemy. Z tego wszystkiego zapomnieliśmy o tej fizyce, ale hej! Kto by się przejmował duperelami kiedy w głowie siedzi taka zabawowa opcja?

Po urodzinach, około 22 miał nas odebrać mój ojciec. W południe, kilka godzin przed imprezą skoczyłem z Kopruchem do Leader Price'a na naszej dzielnicy. Chcieliśmy kupić sobie jakieś piwka na mała zaprawę przed bibą. Prezent mieliśmy załatwiony od mamy Buraka (wiadomo kosmetyki najlepsze!). Kupiliśmy piwo w pomarańczowej puszce o wdzięcznej nazwie Mega Watt. Smakował jak niezłe gówno, ale miał pod 10% i dobrze kopał, co przy naszych mizernych funduszach było dobrym, ekonomicznym rozwiązaniem. Wypiliśmy po jednym na murku za naszym blokiem, a trzy rozlaliśmy do buteleczek po soku jabłkowym Tarczyn, aby wziąć na urodziny. Mój ojciec kupował w Makro zawsze kilka zgrzewek tych napojów. Musiało to podejrzanie wyglądać kiedy weszliśmy do domu solenizantki z siatką soczków. Starsi ludzie jednak nie mają fantazji, więc mama Magdy nawet nie zwróciła na nie uwagi, powiedziała że musi lecieć i zostawia nas samych. Ja z miejsca przeprowadziłbym kontrolę, gdybym zobaczył takich dwóch herbatników z podejrzanym wyrazem twarzy, ładujących się do mojego domu. No i na pewno nie zostawiałbym ich samych! Nasza kumpela pochodziła z bogatej rodziny, mieszkała w domku jednorodzinnym na obrzeżach dzielki. Niezły wypas taka hawira, dwie toalety, dużo pokoi. Mieli nawet mały basen i garaż. Wręczyliśmy Madzi prezent i złożyliśmy życzenia. W pokoju czekali na nas inni goście, przez te picie browarów przyszliśmy jako ostatni. Ogarnąłem wzrokiem stół z tortem, napojami, słodyczami i przekąskami. Wszystko super sprawa, ale gdzie alkohol? Nawet szampana nie było! Zaraz po oględzinach stołu, rozpocząłem oględziny zebranej ekipy. Prócz Magdy były cztery laski od nas z klasy: Iza, Kaśka, Magda B. zwana przez nas "Matroną" z uwagi na dosyć gruby głos i Jolka. Miłe panny. Prócz nich przy stole siedziały dwie dziewczyny i dwóch gości w sweterkach wyglądających na jakiś ważniaków, mniej więcej w naszym wieku. Magda chodziła na zajęcia plastyczne i byli to jej znajomi z jakiejś szkółki. Przedstawiliśmy się. Laski nazywały się Monika i Ada, a chłopaki to Roland (sic!) i Janusz. "No bez kitu" pomyślałem "Nie ma alkoholu, do tego tych dwóch artystów. Dobrze że wzięliśmy trochę Mega Wattów" Kopruch tez sie chyba głowił nad całą sytuacją, bo popatrzył na mnie wymownie, mrugną okiem i wyszeptał:
- Koko, może pochowali alkohol gdzieś po szafkach w innym pokoju. Czają przed rodziną, wiesz o co chodzi. Zaraz będzie dobrze.
Wiedziałem o co chodzi, ale i tak czarno to widziałem. Minęło pól godziny. Zaśpiewaliśmy "Sto lat", pogadaliśmy, zjedliśmy tort i trochę czipersów, a alkoholu dalej nie było. Już zaczynałem się wiercić na krześle i poszturchiwać Koprucha, gdy Magda przyniosła dużego szampana. No coś się dzieje, nareszcie! I to nie jakiś ruski czy inny Michał Anioł, tylko Cin&Cin oryginał! Nalała każdemu po lampce. Nieokrzesany Koper jednym łykiem wypił swoja porcje, po czym zaczął dopraszać się o więcej. Co za wstyd. Janusz, Rolandzik i laski nieźle musieli sobie o nas pomyśleć. Kopnąłem go pod stołem delikatnie. Nieco zaskoczony Kopruch wywrócił talerz z ciastem wprost na siebie i moje spodnie. Przeprosiłem wszystkich za małe zamieszanie, i wyszedłem do toalety. Kopruch powłóczył za mną z miną urażonej krowy Milki. Oporządzenie ubrań zajęło nam chwile, ale postanowiliśmy przy okazji osuszyć kilka buteleczek "soczku". W sumie nie było tego dużo, ale Mega Watt bywał zdradliwy i jak wcześniej wspominałem, kopał srogo. W pokoju reszta zaczęła grać w Twistera- no wiecie tą grę z kolorami. Grałem w to kiedyś na obozie. Fajna zabawa,  tylko nie po tych piwkach. Przewróciłem się zaraz na początku rozgrywki, Kopruch identycznie. Postanowiłem zagadać coś do chłopaków, podszedłem do Rolanda i nawijam:
- Idziecie się przejść trochę, rozprostować kości?- Zrobiłem szelmowski uśmiech. - Wypijemy jakieś piwko, mamy Heinekeny.

Goście troszkę zdezorientowani popatrzyli po sobie jak Mann po Maternym, ale poszli z nami. Wyszliśmy przed dom do ogródka. W gruncie rzeczy dobre to były chłopaki, tylko trochę nie kumaci. Janusz jak pił Mega Watta to miał świeczki w oczach, i cały czas pytał się czy to na pewno Heineken. Zapewniliśmy że to czysty Heniek, tylko przelany dla niepoznaki. Wypiliśmy wszystko, po czym dziarskim krokiem wróciliśmy do domu do lasek. Kopruch gdzieś zaginął po drodze, wydawało mi się że poszedł do toalety. Rozsiedlismy się w pokój. Zacząłem gadać z dziewczynami, jakieś żarciki i pierdoły opowiadałem. Roland z Januszem siedzieli cicho, chyba bali się odezwać po tym alkoholu. Zacząłem opowiadać dowcipy, zaproponowałem grę w Kuku na kary. Chciałem rozkręcić jakoś imprezę. Wtem nagle do pokoju wpadła jakaś postać, zaczęła wrzeszczeć i rzucać się po pomieszczeniu. Dziewczyny piszczały wystraszone. Stwór odziany był w jakąś skórę egzotycznego zwierzęcia, na głowie miał maskę dzikich ludów koczowniczych, a w reku włócznie. Od razu poznałem Kopera i jego stylówe. Mój ziomek postanowił zrobić wszystkim niespodziankę, znalazł te skóry i rekwizyty w gabinecie ojca solenizantki. Niestety, nie poznała go Matrona czyli Magda B. Matrona nie była lękliwa i nieopanowaną dziewczyną, tak więc zareagowała szybko i stanowczo. Wzięła stojącą w pobliżu butelkę po Cin&Cin, wykonała zamach i Traaach! rozbiła całą na głowie Kopera! To był strzał! Koper zatoczył się, wykonał pół piruet i upadł na ziemie. Dobrze że miał tą skórę, która trochę amortyzowała. uderzenie. Wszyscy podbiegli do nie żywego Kopera, ściągnąłem mu maskę. Dziewczyny zaczęły piszczeć, a Matrona powtarzała " O rany, zabiłam go! Krzysiek wstawaj!".. Koper ledwo żywy mruczał coś pod nosem i wykonywał dziwaczne ruchy sponiewieranego żołnierza. Na jego czole zaczął formować się pokaźnych rozmiarów guz. Juz mieliśmy dzwonić po pogotowie, kiedy w drzwiach pokoju pojawiła się mama Magdy solenizantki. Czym prędzej załadowała Kopera do samochodu i odjechała do szpitala.

Mały Koper doznał lekkiego wstrząsu mózgu, poleżał dwa dni w szpitalu i po tygodniu wrócił do szkoły. Po tej nie miłej historii poczuł wielki wstręt do dzikich plemion i w ogóle całej geografii. Dosyć niechętnie reagował też na Matronę, która poczuwając się do winy przyniosła mu Mercci i 2 kg pomarańczy na oddział. Kiedy odwiedziliśmy Kopera większą watahą, to mieliśmy niezła przygodę w szpitalu, ale o niej napisze innym razem.

poniedziałek, 7 lutego 2011

Faja wodna, Cavalier i bierzmoteka.

Idąc za ciosem, chciałbym przytoczyć kolejną opowiastkę z dobrym winem w tle. Bierzmowanie było mniej oficjalnym zwieńczeniem etapu gimnazjalnego. Na lekcje przygotowawcze do tego sekciarskiego procederu, chodziliśmy do przykościelnych salek. Raz czy dwa razy w tygodniu zbieraliśmy się  większą watahą pod trzepakiem i ruszaliśmy w kierunku kościoła. Czasami doszliśmy, częściej jednak woleliśmy pograć w kosza czy posiedzieć na lotnisku. No bo kto by chciał siedzieć i zamulać na tych spotkaniach? Zero ciekawych rzeczy, tylko same smęty. Nie wiem po co uczyłem się 5 przykazań kościelnych albo jakiś aktów wiary- dziś z tego nic nie pamiętam. Księża sami sobie strzelają bramkę tym świętojebliwym przynudzaniem, daje im jeszcze 50 lat i kościół zginie śmiercią naturalną. Dobra, nie moja sprawa, i nie o tym miałem pisać.  Ksiądz Edward (głównodowodzący inkwizytor bierzmowania) po jakimś czasie miał nasza załogę na oku. Mnie szczególnie, a to za sprawą mojej matki która rozegrała nietęgą akcje. Świrowałem wówczas do takiej Weroniki z równoległej klasy. Ona też mnie lubiła, więc spędzaliśmy ze sobą sporo czasu. Zamiast na bierzmowane przygotowania, poszliśmy do niej na chatę na film. Jej rodzice wracali późno z pracy, a wyszła wtedy 2 część American Pie i musieliśmy to obejrzeć. Mój kumpel Filip (rozgarnięty gość) zrobił taka małą fajkę wodną z solniczki i rurek z junkersu. Podarował mi ten kapitalny gadżet. Zorganizowałem do tego trochę samosiejki od starszego kuzyna. Wraz z kolegą sadzili na działkach trawę, i potem paliło to całe osiedle. Bardzo słaba, ale świetne w smaku i zapachu. Więc pykaliśmy sobie z Weroniką z fajki, woda bulgotała, film leciał, gadaliśmy o marzeniach. To była jedna z bardziej romantycznych chwil w moim życiu. Bez przesadnego migdalenia, trochę się pościskaliśmy, na dużym luzie. Mimo, że kiedyś byliśmy mniej poważni i trochę głupi, to jednak fajniejsi niż teraz. Pobyt u Wery trochę mi się przedłużył. Miałem być w domu zaraz po kościele- czyli o 17, a przyszedłem przed 22. Mama w między czasie zadzwoniła do księdza, żeby zapytać czy w ogóle dotarłem na spotkanie. Ksiądz Edward bardzo rad był z tej rozmowy, potwierdził nieobecność, omówił przy okazji inne zaniedbania i nasze karygodne zachowanie. Moja mama to dosyć wierząca kobieta, więc mocno się tym przejęła. W sumie to nawet lepiej, bo zamiast wydzierać się o to, że łażę gdzieś po nocach, to kazała mi się uczyć tego materiału na bierzmowanie.

Sfinalizowaliśmy w bólach te nauki i przystąpiliśmy z chłopakami do sakramentu bierzmowania. Ksiądz Edward, mimo że był zgredem, to nie do końca sztywnym i na swoją zgubę zorganizował dyskotekę dla bierzmowańców, czyli wszystkich 3 klas z naszego gimnazjum. Cała impreza odbyła się w największej z tych przykościelnych sal. Przed bierzmoteką ustawiliśmy się z chłopakami na lotnisku, na takim starym placyku treningowym. Wcześniej w biedronce zaopatrzyliśmy się w czerwoną oranżadę Vivat, i nie mniej czerwone wino Cavalier w kartonikach. Majowe słońce delikatnie grzało, uspakajając nasz temperament. Azja, Bober, Maniek, Mały Koper i ja patrzyliśmy na horyzont i popijaliśmy tego pożywnego mixa. Lotnisko w Gliwicach to świetna miejscówka do takiego relaksu, opalania i rozkmin o sensie istnienia. Chcieliśmy tak trwać choćby 1000 lat, jak to śpiewał Krzysiek Krawczyk. Słodką sielankę przerwał Maniek, powiedział że pora już zawijać na bieżmoteke. Czil, czilem ale potańczyć i powatażkować też trzeba. Została nam jeszcze cała 2 litrowa butelka wina zmieszanego z oranżadą. Postanowiliśmy ją wziąć na zabawę, mogło się przydać. Lekko podpici, ochoczo ruszyliśmy do kościoła. Po drodze spotkaliśmy Nowego i Młynka z 3J, którym babka w monopolowym nie chciała sprzedać browarów. Azja napiął się i mocnym "niby-basem" rzekł do nich:
 - Dawajcie hajs, ja wam kupię. Wyglądam na starszego, co najmniej 20 latka.- Wziął klepaki od Nowego i wszedł pewnym krokiem do sklepu. Chyba nie muszę pisać, że Azja wcale nie wyglądał na dwudziestolatka, ha ha ledwo zgolił pierwszego wąsa pod nosem, a głos miał jeszcze w fazie przedmutacyjnej. Po chwili wyszedł ze sklepu, bez piwa ale za to zataczając się z mocno niewyraźna miną.
- Nowy, nie kupie Ci tego alkoholu- czknął potężnie i dodał:- Mną zaczęło sponiewierać
Resztą też zaczęło mocno kręcić , więc olaliśmy zakupy i zaproponowaliśmy Nowemu i Młynkowi skosztowanie naszego mixu. Wypiliśmy tą butelkę w drodze na dyskotekę, ostatnie łyki spiliśmy dosłownie przed drzwiami do sali.

A co się działo w tym kościele... byłem porobiony, ale pamiętam jak dziś. Na sali panował półmrok, oświetlany tylko jakimiś biednymi stroboskopami czy czymś takim. Ksiądz pożyczył ten system od nas ze szkoły. Zebrały się już wszystkie klasy, połowa tańczyła, reszta jadła ciasteczka i gadała,  a w tle leciała "Helenka" D-Bomb. Zawsze zastanawiał mnie fenomen tego kawałka- Był mega prostacki, ale przy tym idealny do harców i baletów. Większość chłopaków chyba tez coś piła wcześniej, bo wyglądali niewyraźnie, ale nader wesoło. Dziewczyny za to prezentowały się przepięknie! Od razu podbiliśmy i zaczęliśmy bujake. Szły dobre numery- trochę szybkich, trochę wolnych. W pewnym momencie poleciał jakiś kawałek-klasyk takich biesiad chyba Barbie girl czy coś. Ksiądz Edward, który cały czas chodził po parkiecie i nadzorował zabawę, chwycił od tyłu najbliższa dziewczynę (Ankę od nas z klasy) za biodra i zaczął wesoło hasać wokół sali. Chciał zrobić znaną figurę "podstawówe" zabaw zwaną pociąg, ale nikt się nie dołączył do niego, prócz przymuszonej nieszczęsnej dziewoji. Zrobili tak kilkanaście kółek sami, przy czym Edward krzyczał "Robimy pociąg! Haha! Zapraszam", a Anka próbowała się wyrwać przerażona. W końcu katecheta pokapował się, że coś nie gra, nikt nie tańczy z nimi i klecha robi z siebie idiotę. Eksplodowałem śmiechem! Maniek jak to zobaczył przewrócił się na stół z ciasteczkami, napojami i "dzidżejką". Wszystko spadło na ziemie, wieża, głośniki i słodkości. No i oczywiście Maniek na koniec- swoista wisienka na torcie. Doprawdy piękny był ten upadek, i jeszcze efekt gdy momentalnie ucichła muzyka. Ktoś zapalił światło, wokół Mańka zebrała się spora grupka. Nasz ksiądz od razu podbiegł do naszego ziomka,  podniósł go i pytał się czy nic mu nie jest. Maniek wybełkotał :
- Proszę księdza, piękny pociąg ksiądz uformował, ale proszę tego więcej nie robić.
Katecheta wyczuł woń Cavaliera bijącą od Mańka. Omiótł czujnym okiem całą sale. Jak pisałem wcześniej, światło było zapalone, więc jak na dłoni widział te opite twarze. Jakby tego było mało, z kąta usłyszeliśmy jakieś chrząkanie czy mlaskanie, patrzę a to Młynek zamroczony wymiotuje do kosza na śmieci. Kiedy skończył, odwrócił nonszalanckim ruchem panicza głowę i wymruczał w stronę księdza:
- Najmocniej przepraszam, już wszystko ok. Zaszkodziły mi te ciasteczka. Wracam do zabawy.

Do zabawy nie wrócił jednak nikt, gdyż bierzmoteka gwałtownie zakończyła swój żywot wraz z tymi incydentami. Ksiądz Edward zrobił specjalne zebranie z rodzicami nietrzeźwych uczniów. Upiekło mi się- trzymałem się w miarę prosto na nogach, poza tym Weronika i Baśka trochę mi pomogły. Przed finałową akcją w wykonaniu Mańka i Młynka, wyszły ze mną na zewnątrz na mały spacer, więc mogłem się przewietrzyć i ochłonąć. Niestety, więcej bierzmotek już nie zorganizowano, a Maniek uzyskał nową ksywę. Kawalier.

poniedziałek, 31 stycznia 2011

Pożar i Sylwester w piwnicy

Kluby piwniczne to częste zjawisko na mapie polskich osiedli i blokowisk. Każda szanująca się paczka dzieciaków powinna taką miejscówkę posiadać. Człowiek pozbawiony ciągłego rodzicielskiego dozoru mógł spokojnie pogadać, pograć w karty, poćwiczyć czy nawet wypić browara. Pierwszy klub zrobiliśmy w piwnicy w bloku Buraka jak mieliśmy po 14 lat. Była tam taka stara suszarnia, mała ale całkiem przytulna. Matka Buraka spotykała się z jakimś gościem ze spółdzielni. Burak wyśmienicie wykorzystał tą znajomość i załatwił klucze do tej suszarni. Ja skombinowałem dwa fotele, Bober starą, rzeźbioną ławę po babci. Azja przyniósł wersalkę z garażu, zainstalowaliśmy drążek i już mieliśmy idealne miejsce spotkań. Jako, że mieszkaliśmy w różnych blokach, to nie zamykaliśmy na klucz naszego przybytku. To był nasz błąd, bo po kilku dniach wprowadził się tam chwilowo bezdomny  pan Pieczara, sąsiad Buraka. Pan Pieczara był około 40- letnim, pozytywnie nastawionym do alkoholu mężczyzną. Popadał w konflikty ze swoją zoną, niejaką Mariolą, przez co często nie miał gdzie się podziać. Nasza suszarnia była dla niego azylem. Średnio nam to odpowiadało, musieliśmy jak najszybciej pozbyć się tego wątpliwej reputacji współlokatora. Pieczara jednak wykurzył się sam. Podczas suto zakrapianej imprezy, która urządził w piwnicy wraz z kamratem, przypadkowo podpalił wersalkę. Przyjechała straż pożarna, szybko ugasiła mały pożar. Pijani piromani nigdy nie przyznali się do swojego wybryku i wszystko poszło na nas. Burak dostał taka karę od matki, że głowa mała.

Drugi klub zrobiłem z Boberem i resztą chłopaków w naszym bloku. Ojciec Bobera wystosował odpowiednie pismo do spółdzielni, my przeszliśmy się po bloku i zebraliśmy podpisy od mieszkańców. Spółdzielnia przydzieliła nam lokum, po wcześniejszych deklaracjach ze strony naszych rodziców, że biorą pełną odpowiedzialność. No to był KLUB! Dosyć duże pomieszczenie gospodarcze (tez po jakiejś pralni czy suszarni), które razem posprzątaliśmy i urządziliśmy. Swoistym otwarciem klubu miała być impreza sylwestrowa. Zaprosiliśmy nawet dziewczyny (trochę nam pomagały ze sprzątaniem)- tak więc byłem Ja, Bober, Azja, Burak, Mały i Duży Kopruch plus Aga, Doma i Kaśka z naszego bloku. Każdy z nas kupił sobie po dwa piwka, napoje i przekąski przynieśliśmy z domu. Młody Kopruch załatwił wieże i kasety z dobra nutą. Naprawdę szampańska zabawa się szykowała. Wystartowaliśmy około godziny 18. Mieszkałem na parterze, tak więc kontrolował nas mój ojciec. U nas w domu też była impreza, zeszło się trochę ludzi, w tym rodzice Bobera. Mój tata to dosyć zabawowy człowiek, zwyczajnie zapomniał o naszym piwnicznym istnieniu.  Skupił się na tańcach i odwiedził nas tylko raz, na samym początku. Alkohol wypiliśmy dosyć szybko, około 20 już mieliśmy puste butelki. Troszkę nam zaszumiało w głowach, ale i tak było to stanowczo za mało. Zaczęliśmy kombinować co zrobić w tak kiepskiej sytuacji. Nagle Duzy Kopruch krzyknął:

- Już! Wiem, co zrobimy! Chodźcie za mną!

Zaprowadził nas pod piwnicę numer 7. Piwnica należała do pana Skargi, który mieszkał nade mną na pierwszym piętrze. Pan Skarga przypominał Gerarda Depardieu, więc nazywaliśmy go z bratem "Monte Christo". Duży Kopruch wskazał na szeroką szparę między drzwiami a sufitem. Po krótkich oględzinach zauważyliśmy tam blask jakiś flaszek. Kopruch to jednak spostrzegawcze zwierze! Wziąłem Buraka na barana, a on wyciągnął pierwszą z brzegu butelkę. Była 2 litrowa, pełna czerwonego wina i opatrzona naklejką z napisem "1995". Po chwili staliśmy się posiadaczami 3 takich butelek. Mieliśmy trochę cykora i dylemat moralny, czy tak buchnąć ten alkohol. Szybko postanowiliśmy, że po sylwestrze kupimy wina w monopolowym i przelejemy do pustych butelek. Monte Christo się nie pozna, i będzie OK. Wino smakowało doprawdy wybornie. Po wypiciu niecałych 2 butelek byliśmy już nieźle wstawieni. Ostatnia butelka już nas dobiła- kapa pijacka życia! Bracia Kopruchowie od razu zasnęli, Burak też chylił się ku upadkowi. Dziewczyny piły dużo mniej, więc jakoś się trzymały. W pewnym momencie z wieży poleciał stary hit "It's my life" Dr. Albana. Bober otrząsnął się z zamulenia i zaczął bełkotać, że to kawałek o nim, jego ulubiony i będzie zaraz tańczyć do niego. Jak powiedział tak zrobił, ściągnął  koszulkę i wstał z wersalki. Pijany zataczając się, podrygiwał do muzyki.  Nie namyślając się wiele, poprosiłem Domę do tańca i dołączyliśmy do Bobera. Azja zrobił to samo, rozpoczął swawole z Kaśką. Tym sposobem rozkręciliśmy niezła dyskotekę. Podczas gdy reszta przybijała gwoździa, my wymyślaliśmy coraz to nowsze ruchy. Co jakiś czas któryś z nas się potykał i wywracał, ale miało to swój urok. Jak już pisałem w poprzednich postach, Bober preferował styl ala Stifler z "American Pie". Więc kiedy my wywijaliśmy z laskami, on w tańcu prawił niesmaczne żarty, symulował akt masturbacji i udawał szympansa. Komedia!

Nie fortunnie się złożyło, że pan Skarga w Sylwestra gościł u siebie teściów. Podczas spotkania zaproponował im skosztowanie wina domowej roboty. Podejrzewam, iż chłopina był niedoceniany przez rodziców małżonki, i tym gestem chciał sobie ich ostatecznie zjednać. Zszedł do piwnicy, jednak jego oczom ukazał się smutny widok pustej półki, na której stały jeszcze niedawno wina. Monte Christo łatwo skojarzył brak wina z muzyką, śmiechem i hałasami dochodzącymi z naszego klubu. Facet zdenerwował się nie na żarty. W sumie nawet go nie zauważyliśmy dopiero gdy wyłączył muzykę to doszło do nas,że coś jest nie tak. Skarga omiótł te dantejskie sceny wzrokiem zranionego byka, wskazał na flaszki i zapytał:
- Co to znaczy!? Pytam się jakim prawem to wypiliście! Kto wam pozwolił, gówniarze, wejść do mojej piwnicy!?
- Spokojnie panie Monte Christo - wybełkotałem na wpół pijany, na wpół wystraszony. - My jutro wszystko panu odkupimy.
Pan Skarga zrobił minę jakby ktoś mu nagle w mordę dał. Fuknął, walnął pięścią w stół i krzyknął:
- Jak śmiesz, matole!? Tego już za wiele! Idę do waszych rodziców! - po czym wyszedł z klubu.
Procenty jednak nie pozwalały nam jasno myśleć, tak więc staliśmy (a raczej kiwaliśmy się) znieczuleni dalej w miejscu i patrzyliśmy po sobie zdziwieni. Dziewczyny zaczęły lamentować "O Rajusku, przewalone, co my teraz zrobimy"

Po chwili usłyszeliśmy hałas- ktoś wchodził znowu do piwnicy. Resztkami sił usiedliśmy na kanapie i fotelach. W drzwiach najpierw ukazała się czupryna Monte Christo, po nim wszedł mój ojciec i na końcu ojciec Bobera. Nasi rodzice byli już lekko wstawieni, przyrumienieni na twarzach i ogólnie wyglądali jak wujkowie na weselu. Już naprawdę niewiele pamiętam z tego co się działo potem. Zarządzili koniec imprezy, i wszyscy poszliśmy do domu. Kopruchów musieli wynosić i wydaje mi się, ze ktoś potłukł butelki po tym nieszczęsnym winie. Na drugi dzień rano czekało na mnie wielkie kazanie. Rodzice prawili morały o alkoholu, nieodpowiedzialności i przywłaszczeniu cudzych rzeczy. Na nic się zdały moje tłumaczenia. Oczywiście nasz klub został zamknięty za nim na dobre się w nim rozgościliśmy. Ojciec Bobera w ramach przeprosin i zadośćuczynienia załatwił Skardze filmu wideo i trochę bimbru. To była najbardziej wyrazista i na pewno niezapomniana zabawa sylwestrowa w moim życiu.

niedziela, 16 stycznia 2011

Zielone szkoły, czacha i inhalator.

Sianożęty to nadmorska, typowo turystyczna wieś położona w pobliżu Kołobrzegu. Niezła dziura. Zielone szkoły spędziliśmy w ośrodku wczasowym „Wrzos”, razem z innymi trzecimi klasami z naszej budy. Podejrzewam  że ktoś, kto organizował nasze kolonie musiał mieć niezły „układ” z tym przybytkiem. Jedynym plusem była mała odległość do morza. Były też fajne mini bagna otaczające „Wrzos”, gdzie bawiliśmy w chowaka. W pokoju mieszkałem z Boberem, Azją i Łychą. Już pierwszego dnia mocno podpadliśmy naszej wychowawczyni. Podczas wycieczki krajoznawczej po Sianożętach, za kieszonkowe od rodziców kupiliśmy sobie petardy. Przed obiadem postanowiliśmy przetestować nowy zakup. Ledwo puściliśmy parę pikolówek z balkonu a już lizuski z pokoju obok naskarżyły wychowawcom. Fajerwerki skonfiskowano i dostaliśmy srogą karę. Podczas posiłków nie mogliśmy siedzieć razem w paczce, tylko z dziewczynami. Czuliśmy się upokorzeni, przecież najgorzej siedzieć przy stoliku z babami! Tego dnia ja podpadłem drugi raz. Podczas kolacji narysowałem markerem na stole trupią czaszkę z piszczelami i napis „Czacha dymi”. Musiałem przecież zaznaczyć swoje miejsce przy stole. Poza tym obok mnie siedziała taka Aśka, która zawsze mi się podobała i chciałem się przed nią popisać. Miała ładne dołeczki gdy się uśmiechała, kapitalne oczy i ogólnie była dla mnie miła. Nasza wychowawczyni- pani Życz nie zrozumiała tych zalotów. Musiałem zostać po kolacji, pomóc kelnerkom w sprzątaniu i wyczyścić stolik. Specjalnie zrobiłem to niedokładnie, i jak spojrzało się pod światło to było widać zarysy mojego malunku.

Naszą bolączką były inhalacje odbywające się po kolacji. Nie rozumiem kto wpadł na taki poroniony pomysł jak inhalacje na zielonych szkołach. Kojarzyło się to nam z jakimiś przedśmiertnymi  zabiegami dla starych, chorych ludzi. W dodatku chłopaki z czwartej klasy, przestrzegli nas, że jest to bardzo wyczerpujące. Człowiek opada z sił, robi się śpiący i nici z nocnej gry w karty albo zakradania się do dziewczyn. Wierzyliśmy starszakom i postanowiliśmy z chłopakami, że nigdy nie pójdziemy na inhalacje. Udało nam się wymigać z pierwszego zabiegu, ale drugiego dnia Azja wyszedł za późno z kolacji i musiał iść na wdychanie. Czekaliśmy w napięciu na niego w pokoju. Gdy wrócił, był cały spocony i ledwo żywy. Wyglądał naprawdę źle. Powiedział, że wpakowali mu ogromną rurę do gardła i prawie się udusił. Nie miał ochoty grać z nami w bierki, i poszedł od razu spać. Przestraszyliśmy się nie na żarty.

Trzeciego dnia nasi wychowawcy zorganizowali wieczorem dyskotekę w świetlicy. Nie chcieliśmy tańczyć, chowaliśmy się więc po kontach albo w ubikacji. Na parkiecie były tylko dziewczyny, paru mazgajów i nauczyciele. Z powodu tak kiepskiej zabawy Życzowa z szyderczym uśmiechem zapowiedziała, że kto będzie tańczył z dziewczynami do końca, ten zostanie zwolniony z inhalacji tego wieczoru. Pomni na wczorajsze wydarzenia i stan, w jakim znajdował się Azja, daliśmy się nabrać i postanowiliśmy zatańczyć. Ja chciałem podbić od razu do Aśki, ale uprzedził mnie Kociak z 3B. Gościa miałem potem na oku, i kilka dni później podtopiłem go delikatnie w morzu. Musiałem tańczyć z córką Życzowej- Karoliną. Była starsza o chyba 3 lata i dużo wyższa ode mnie przez co wyglądaliśmy niesymetrycznie i śmiesznie. Bober i Łycha trafili jeszcze gorzej, bo z braku pary musieli tańczyć z nauczycielkami. Ale wstyd! Po dwóch czy trzech piosenkach, Życzowa zapaliła światło i powiedziała, że wszyscy idą na inhalacje. Nauczycielki wzięły za ręce kilku chłopaków i razem udali się do wiadomego pokoju. Bober i Łycha nie mieli szczęścia. Biedaki poszli na pierwszy ogień. Popatrzyliśmy na siebie z Azją wystraszeni. Szepnąłem „Azja, wiejemy. Dawaj do kibli”. Skorzystaliśmy z małego zamieszania i wyszliśmy na korytarz, gdzie znajdowały się toalety. Jednakże obok wejścia do toalet zauważyliśmy drugie drzwi. To była wspaniała skrytka – schowek na szczotki i chemie. Azja pierwszy się tam wgramolił, ja zaraz za nim. W tym pomieszczeniu było całkiem przyjemnie. Ja usiadłem na stercie ścierek, a Azja na pudełku proszku do prania. Słyszeliśmy jakieś odgłosy bieganiny, jakiś nauczyciel pytał się dziewczyn czy widziały Pawła i Kamila. Ktoś nawet próbował wejść do naszej słodkiej melinki, ale przezornie zamknęliśmy drzwi na zamek. Nie wiem jak długo tam przebywaliśmy. Chyba trochę  spaliśmy w środku, bo gdy wyszliśmy w ośrodku było już spokojnie i pustawo. Prawie udało nam się wrócić do pokoju, jednakże na korytarzu wpadliśmy na wychowawczynię z innej klasy, niejaką Zwolinską którą nazywaliśmy „Łamignatowa”.  Była podobna posturą i fizysem do zbója Łamignata z komiksów Christy. Ta zaczęła się wydzierać w niebogłosy. Chcieliśmy uciec, ale chwyciła nas pod ręce i odprowadziła do pokoju nauczycieli.

W pokoju na fotelu leżała zapłakana Życzowa. Było nam jej żal, ale miała to na co zasłużyła. Mogła nas tak podle nie wkręcać! Obok niej siedziało dwóch policjantów i to już był dużo gorszy widok. Okazało się, że jest po jedenastej w nocy.  Siedzieliśmy w ukryciu ponad cztery godziny. Przeżyłem wtedy najgorsze kazanie w życiu. Nawet ojciec, gdy przypadkiem spaliłem telewizor, mniej na mnie wrzeszczał. Tylko jedna z matek, które też pojechały na zielone szkoły uściskała nas gdy weszliśmy. Policjanci dali nam upomnienia, pogrozili palcem, pożegnali się i wyszli. Po tym incydencie byliśmy przegrani. Przez całe kolonie na każdym spacerze, czy wycieczce, chodziliśmy z Azją w pierwszej parze zaraz za nauczycielem. Poza tym Życzowa zadzwoniła do naszych rodziców, i musieliśmy dać jej całe kieszonkowe. Od tej chwili ona rozporządzała pieniędzmi. Kupowała nam widokówki i jakieś durne pamiątki w stylu „łódeczka w butelce”. O fliperach czy hamburgerach mogliśmy tylko pomarzyć. To wszystko jednak było do przeżycia. Najgorszą karą były... Inhalacje!

wtorek, 11 stycznia 2011

Pionier i papierosy

Bober mieszkał na przedostatnim piętrze w moim bloku, i prowadził słodki żywot jedynaka. Warto się przyjrzeć bliżej jego tacie, ponieważ ta postać będzie się przewijać w niniejszym opowiadaniu. Stefan był kiedyś drobnym cinkciarzem i szarą eminencją wśród gliwickich taksówkarzy. Nosił czarnego wąsa wkomponowanego w wycieruchowatą katanę Big Stara. Wszystkich znał, wszystko załatwił- Jak coś potrzebowałeś, to do Stefka, a on to wykombinował. Po przemianach ustrojowych zaczął pracować za granicą, przy okazji przemycając szlugi, alkohol i kasety video. Bober po ojcu odziedziczył cwaniactwo, bystrość i ogólnie całą stylówe. Jak byliśmy młodsi zapraszał wszystkich ziomali do siebie, a u niego wiadomo: dużo klocków lego, nowe bajki, transformersy i matchboxy. Automatycznie jakoś na początku 1.  klasy gimnazjum został pionierem. Bober był raczej tępawym i ciężko kapującym typem, ale pomagał mu talent po tacie. Jako pierwszy zaczął przeklinać, uprawiać małe bijatyki i podrywać dziewczyny. W 6 . klasie utrzymywał, że się mocno zakochał, i wytatuował sobie struną nawet "Kasia G." na brzuchu. Oczywiście napis mu nie wyszedł i do dziś chodzi z jakimś wyblakłym bohomazem pod pępkiem.

W środy mieliśmy do szkoły zawsze na jedenastą. W takie dni Azja, Burak i ja zbieraliśmy się na mojej klatce już około ósmej. Czatowaliśmy w piwnicy, aż Bobrowa matka wyjdzie do pracy i jazda na górę. Te trzy godziny upływały nam na graniu w gry, oglądaniu filmów i ogólnie gadance (wiadomo). Pewnego dnia podczas takiej „zwyczajowej” wizyty Bober przemówił znaczącym tonem:

-Chłopaki mam horror na kasecie „Martwe Zło”.- Zrobił minę posępnego szamana. - Stary przywiózł na wymianę, ponoć straszny...
-O, bajera!!- zakrzyknęliśmy- Dawaj, na rany boskie, oglądamy!

Bober drżącymi łapami zaczął grzebać w szafce rodziców. W końcu po przewróceniu kilku par gaci, koszulek, kalesonków i jednego szlafroka (bardzo brudnego swoją drogą), wyciągnął pudełko z czachą. To było to! Żaden z nas nie widział jeszcze tego typu filmu. No bo jak takie np. Archiwum X może się umywać do porządnego straszydła. Jak się okazało to nie był koniec atrakcji. Przed włączeniem filmu Bober powiedział, że ma dla nas po paczce fajek „Caro”, które również zakosił staremu. Dla Azji tego już było stanowczo za wiele! Chłopak zawsze miał trochę cykora i generalnie nazywaliśmy go „Człowiek-panika”. No więc Azja oznajmił, że on papierosów palić nie będzie. Nie to nie, nie będziemy się dygusa prosić. Odpaliliśmy każdy po pecie krztusząc się nie miłosiernie. Coś od czasu do czasu popalaliśmy, ale dziś to miała być cała paczka! Kiedyś zjadłem całe opakowanie Wertersów i wcale nie czułem się kimś wyjątkowym. Pomyślałem, że jak wypale cała paczkę to będę oryginalny na maksa i jazda ze światem.

Zaczął się film, oglądamy, palimy i ogólnie relaks, jak na wczasach pod gruszą czy w Las Vegas. Tylko Azja jakiś markotny, tak patrzył na nas z widoczną zazdrością. W końcu nawinął „Koko daj fajurke”-  no to mu dałem. W okolicy trzeciego karosa zaczęło mi się robić strasznie niedobrze, ale jakoś dawałem rade. Po czwartym już mocno mi się kręciło w głowie, miałem mdłości i chyba gorączkę. W pewnym momencie popatrzyłem na Bobra, a ten dziad ma założone czarne okulary przeciwsłoneczne typu Rambo czy Belmondo. Byłby szpan gdyby nie fakt, że były stare i kojarzyły się z jego ojcem, który jeździł w nich swoją żółtą Ładą na giełdę. Wyglądał wtedy jak mucha, i jego złoma „żółty Szerszeń”. Mimowolnie zacząłem się śmiać z typa, papieros wyleciał mi z ust i zrobił niezłą dziurę w obrusie. Kiedy Bober to zobaczył to się zacietrzewił jak menel na bazarze. Zaczął się wydzierać, że to drogi materiał, prosto z Turcji babcia przywiozła od jakiegoś wezyra i że mam odkupić. Machał rekami, krzyczał i biegał wokół stołu. Byłem mocno przydymiony, więc tylko potakiwałem i się głupio uśmiechałem. Gdy Bober się uspokoił Wróciliśmy do filmu, z tym że Burak zaczął coś mamrotać, że mu niedobrze, i wyszedł na balkon się przewietrzyć  Nie zaprzątaliśmy sobie nim głowy, akurat wchodziła dobra scena z trupami. Po jakiś piętnastu minutach Bober wstał i powiedział, że idzie zobaczyć co z Burakiem. Oczywiście na twarzy był cały zielony, oczy jak za mgłą. Widać że było mu niedobrze, i tylko nas ściemniał, że jest kozakiem. Dziarsko wszedł na balkon i stanął obok poprzedniego delikwenta. I nagle bach! pięścią w ryj Buraka! Zaczął go (o wiele głośniej niż mnie) wyzywać: „Ty mendo, tego już za wiele! Kanalio, paraszczuju! Won mi z chaty” i tym podobnymi epitetami w schorowanego ziomka cisnął. Okazało się, że Burak zaczął wymiotować przez balkon. A jako że pod balkonem, na dole stała Łada Stefka (ojciec Bobra chciał ją mieć zawsze „na oku”) to wymiociny trafiły prosto na nią. Jak zobaczyliśmy z Azją tą brązowo-zieloną breje na masce „Żółtego Szerszenia” to mało nie pękliśmy ze śmiechu. „No to Stefan się polansuje bryką na giełdzie jak w niedziele ho ho!” pomyślałem rozbawiony. Dobrze, że Azja był bardziej przytomny, i obezwładnił Bobra bo ten chyba by zabił Buraka. Podczas szamotaniny dodatkowo zniszczyli przyciemnione bryle, ale to już szczegół. Pokapowałem się już, że dochodzi jedenasta- za pięć minut mamy być w budzie! Bober warknął w stronę Buraka:"Jeszcze się policzymy gnido" i zaczął zbierać rzeczy do szkoły. 

Wlecieliśmy do klasy tuz po dzwonku na lekcje. Od razu Emilia jedna powalona kujonka krzyknęła: " Co tak od was śmierdzi petami! Paliliście papierosy!" Rany, wielkie mi co, a ta już aferę kręci jak Kojak i  Policjanci z Miami.  Azja oprzytomniał, szepnął żebyśmy poszli z nim do kibla szybko. W kiblu wyciągnął dezodorant ( tylko niezły laluś nosił takie rzeczy przy sobie) i zaczął każdemu z nas psikać do buzi. Okropieństwo! Jak będziecie kiedykolwiek robić maskowanie przed rodzicami to nie polecam! Potem szybko po psiku na ciuchy, i na zajęcia. Ledwo przetrwaliśmy w tej szkole, dobrze że mieliśmy tylko 3 lekcje i do domu. Bardzo słabo się czułem po tych papieroskach, reszta chłopaków tez miny miała nie wesołe. Wracaliśmy do domu zadowoleni, że nikt się nie pokapował.

Oczywiście kompletnie zapomnieliśmy o tym całym bałaganie w domu Bobera. Matka czekała na niego już w drzwiach, zdenerwowana i czerwona jak sukienka Marilyn Monroe. Bober nie puścił ani słówka na temat naszego bytowania na kwadracie rano. Jednak co do mnie to chyba się pokapowała. Przecież mieszkałem w tym samym bloku i od małego mocno się trzymałem z Boberem. Wieczorem tego samego dnia zadzwoniła do mojej mamy, opowiedziała z grubsza o co chodzi. Dostałem miesięczny szlaban na wychodzenie (po 2 tygodniach już zapomnieli) i niezłe mycie głowy o te fajki, kazania i biadolenie. Oczywiście ojciec zabronił mi kumplować się z Boberem hahaha. Zabawnie się złożyło,bo Bober dostał taki sam zakaz w stosunku do mnie.

Niedawno myśląc o całej tej historii, zdałem sobie sprawę jak fundamentalna była ona dla mojego życia. Po raz pierwszy w mocnej dawce zakosztowałem dorosłości. Papierosy i film zeszły na drugi plan, ważne było zachowanie mojego kolegi Bobera. Gość miał nieźle przewalone, a mimo to nie zrzucił winy na żadnego z nas i nie sypnął, że też tam byliśmy. Burak oczywiście pomógł mu w dokładnym myciu "Żółtego Szerszenia", ale bez okularów Stefana ten samochód to już nie to samo... 

Pozdrawiam!