Sianożęty to nadmorska, typowo turystyczna wieś położona w pobliżu Kołobrzegu. Niezła dziura. Zielone szkoły spędziliśmy w ośrodku wczasowym „Wrzos”, razem z innymi trzecimi klasami z naszej budy. Podejrzewam że ktoś, kto organizował nasze kolonie musiał mieć niezły „układ” z tym przybytkiem. Jedynym plusem była mała odległość do morza. Były też fajne mini bagna otaczające „Wrzos”, gdzie bawiliśmy w chowaka. W pokoju mieszkałem z Boberem, Azją i Łychą. Już pierwszego dnia mocno podpadliśmy naszej wychowawczyni. Podczas wycieczki krajoznawczej po Sianożętach, za kieszonkowe od rodziców kupiliśmy sobie petardy. Przed obiadem postanowiliśmy przetestować nowy zakup. Ledwo puściliśmy parę pikolówek z balkonu a już lizuski z pokoju obok naskarżyły wychowawcom. Fajerwerki skonfiskowano i dostaliśmy srogą karę. Podczas posiłków nie mogliśmy siedzieć razem w paczce, tylko z dziewczynami. Czuliśmy się upokorzeni, przecież najgorzej siedzieć przy stoliku z babami! Tego dnia ja podpadłem drugi raz. Podczas kolacji narysowałem markerem na stole trupią czaszkę z piszczelami i napis „Czacha dymi”. Musiałem przecież zaznaczyć swoje miejsce przy stole. Poza tym obok mnie siedziała taka Aśka, która zawsze mi się podobała i chciałem się przed nią popisać. Miała ładne dołeczki gdy się uśmiechała, kapitalne oczy i ogólnie była dla mnie miła. Nasza wychowawczyni- pani Życz nie zrozumiała tych zalotów. Musiałem zostać po kolacji, pomóc kelnerkom w sprzątaniu i wyczyścić stolik. Specjalnie zrobiłem to niedokładnie, i jak spojrzało się pod światło to było widać zarysy mojego malunku.
Naszą bolączką były inhalacje odbywające się po kolacji. Nie rozumiem kto wpadł na taki poroniony pomysł jak inhalacje na zielonych szkołach. Kojarzyło się to nam z jakimiś przedśmiertnymi zabiegami dla starych, chorych ludzi. W dodatku chłopaki z czwartej klasy, przestrzegli nas, że jest to bardzo wyczerpujące. Człowiek opada z sił, robi się śpiący i nici z nocnej gry w karty albo zakradania się do dziewczyn. Wierzyliśmy starszakom i postanowiliśmy z chłopakami, że nigdy nie pójdziemy na inhalacje. Udało nam się wymigać z pierwszego zabiegu, ale drugiego dnia Azja wyszedł za późno z kolacji i musiał iść na wdychanie. Czekaliśmy w napięciu na niego w pokoju. Gdy wrócił, był cały spocony i ledwo żywy. Wyglądał naprawdę źle. Powiedział, że wpakowali mu ogromną rurę do gardła i prawie się udusił. Nie miał ochoty grać z nami w bierki, i poszedł od razu spać. Przestraszyliśmy się nie na żarty.
Trzeciego dnia nasi wychowawcy zorganizowali wieczorem dyskotekę w świetlicy. Nie chcieliśmy tańczyć, chowaliśmy się więc po kontach albo w ubikacji. Na parkiecie były tylko dziewczyny, paru mazgajów i nauczyciele. Z powodu tak kiepskiej zabawy Życzowa z szyderczym uśmiechem zapowiedziała, że kto będzie tańczył z dziewczynami do końca, ten zostanie zwolniony z inhalacji tego wieczoru. Pomni na wczorajsze wydarzenia i stan, w jakim znajdował się Azja, daliśmy się nabrać i postanowiliśmy zatańczyć. Ja chciałem podbić od razu do Aśki, ale uprzedził mnie Kociak z 3B. Gościa miałem potem na oku, i kilka dni później podtopiłem go delikatnie w morzu. Musiałem tańczyć z córką Życzowej- Karoliną. Była starsza o chyba 3 lata i dużo wyższa ode mnie przez co wyglądaliśmy niesymetrycznie i śmiesznie. Bober i Łycha trafili jeszcze gorzej, bo z braku pary musieli tańczyć z nauczycielkami. Ale wstyd! Po dwóch czy trzech piosenkach, Życzowa zapaliła światło i powiedziała, że wszyscy idą na inhalacje. Nauczycielki wzięły za ręce kilku chłopaków i razem udali się do wiadomego pokoju. Bober i Łycha nie mieli szczęścia. Biedaki poszli na pierwszy ogień. Popatrzyliśmy na siebie z Azją wystraszeni. Szepnąłem „Azja, wiejemy. Dawaj do kibli”. Skorzystaliśmy z małego zamieszania i wyszliśmy na korytarz, gdzie znajdowały się toalety. Jednakże obok wejścia do toalet zauważyliśmy drugie drzwi. To była wspaniała skrytka – schowek na szczotki i chemie. Azja pierwszy się tam wgramolił, ja zaraz za nim. W tym pomieszczeniu było całkiem przyjemnie. Ja usiadłem na stercie ścierek, a Azja na pudełku proszku do prania. Słyszeliśmy jakieś odgłosy bieganiny, jakiś nauczyciel pytał się dziewczyn czy widziały Pawła i Kamila. Ktoś nawet próbował wejść do naszej słodkiej melinki, ale przezornie zamknęliśmy drzwi na zamek. Nie wiem jak długo tam przebywaliśmy. Chyba trochę spaliśmy w środku, bo gdy wyszliśmy w ośrodku było już spokojnie i pustawo. Prawie udało nam się wrócić do pokoju, jednakże na korytarzu wpadliśmy na wychowawczynię z innej klasy, niejaką Zwolinską którą nazywaliśmy „Łamignatowa”. Była podobna posturą i fizysem do zbója Łamignata z komiksów Christy. Ta zaczęła się wydzierać w niebogłosy. Chcieliśmy uciec, ale chwyciła nas pod ręce i odprowadziła do pokoju nauczycieli.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz